Nauka i technologie

Naukowcy pracujący na Antarktydzie potwierdzili istnienie kosmicznych neutrino – cząstek, które przywędrowały tu z bezmiarów Drogi Mlecznej a nawet z poza niej. Cząstki te niosą ze sobą informacje z odległych galaktyk i są w stanie dać odpowiedź na wiele kosmicznych tajemnic. Dzięki temu mogą one być bezcennym nośnikiem informacji umożliwiającym komunikację, która przy użycia znanych do tej pory nośników była niemożliwa, ze względu na modulację (potężny problem!), która deformuje informację podróżującą przez bezgraniczny kosmos. Co takiego specjalnego jest na Antarktydzie, że właśnie tam prowadzi się te badania? Otóż lód pokrywający cały kontynent jest jednym wielkim detektorem neutrino. Światło w wodzie jest w stanie pokonać 2 m, w wodzie destylowanej 8m a w antarktycznym lodzie – zwłaszcza na biegunie południowym, gdzie jest najczystszy lód – nawet 200 m! Nawet w laboratorium trudno byłoby stworzyć solidną substancję tak czystą jak lód Antarktydy.

Neutrino to cząstki podatomowe, tworzone przez niektóre najbardziej energetyczne i gwałtowne fenomeny, takie jak czarne dziury i supersilne promieniowanie gamma, potężne eksplodujące gwiazdy. Wykrycie ich jest bardzo trudne, ponieważ niosą ze sobą dużą energię i niemalże nie mają masy. Neutrino bez przeszkód penetrują solidną materię, ale wykrycie nastręcza wiele problemów. Ogromna pokrywa lodowa ( niczym niezanieczyszczona – co jest ważne) na Antarktydzie i wkopane głęboko na głębokość kilometra w lód detektory (ok. 5160 sztuk) są w stanie tego dokonać. Neutrino mają potencjał stać się doskonałym środkiem przesyłania informacji, które nie zmieniają się w czasie kiedy cząstki pokonują miliony lat świetlnych podróżując przez przestrzeń kosmiczną. Oczywiście, nadawca musi być w stanie umieścić te informacje a odbiorca musi być w stanie je odcyfrować.

Albrecht Karle z University of Wisconsin-Madison procuje w IceCube Neutrino Observatory na Antarktydzie i analizuje obecnie miliardy cząstek bombardujących detektor pomiędzy 2010 a 2012 r. Do tej pory zidentyfikowano 28 superenergetycznych mionów – cząstek stworzonych w bardzo rzadkiej sytuacji kiedy neutrino wchodzi w reakcję z innymi cząstkami. Uważa się, że te miony wskazują na neutrino, które mogły przybyć z poza układu słonecznego. Dane zostały zebrane przez tysiące sensorów optycznych ułożonych jak sznury pereł pod lodem bieguna południowego. IceCube jest jak wielkie oko wpatrzone w niebo, które zamiast widzieć wiązki światła widzi wiązki neutrino. Detektory rejestrują neutrino przechodzące przez lód co 6 min, ale zazwyczaj nie wzbudzają one zainteresowania naukowców. Kiedy pojawia się neutrino o energii 10 tys. razy większej niż normalnie, wiadomo wówczas, że pochodzi ono albo z krańców naszej galaktyki, albo nawet z poza niej. Oczywiście naukowcy chcą rejestrować więcej takich zdarzeń tyle, że do tego potrzebny jest większy detektor. Obecnie planuje się podwojenie liczby detektorów.

Kiedy neutrino zderzy się z jakąś inną cząstką powstały mion pozostawia za sobą smugę światła, które pokazuje trajektorię neutrino – pozwalając naukowcom określić skąd ono pochodzi. To pozwala zdobyć informacje o aktywności i wydarzeniach w najdalszych częściach wszechświata. Wg Wladimira Papitaszwili astrofizyka i dyrektora National Science Foundation Division programów polarnych, zebrane w ten sposób informacje otwierają nową erę w fizyce. Neutrino jest w stanie przekazać nam informacje na temat najbardziej energetycznych procesów we wszechświecie. Mamy szanse dowiedzieć się więcej na temat podstawowych właściwości fizyki cząstek i źródeł ciemnej materii.

Jeśli założyć więc, że jesteśmy w stanie rozpocząć proces rozkodowywania informacji zawartych w neutrino, to być może na Antarktydzie zaczęto odczytywać jakieś informacje – nie tylko te o naturalnych zjawiskach w naszej galaktyce ale.. ( i jest to wielkie ale) od jakiejś inteligentnej cywilizacji (!!!). Takie wydarzenie z pewnością byłoby doskonałym wyjaśnieniem powodów wizytowania Antarktydy przez różne prominentne osoby takie jak patriarcha Kiryłł, Buzz Aldrin a przede wszystkim John Kerry – wówczas czołowy amerykański dyplomata. Być może niekoniecznie doszło wówczas do dialogu, ale Kerry z pewnością chciał “posłuchać” przekazu. Istnienie detektorów neutrino na Antarktydzie z pewnością sprawia, że Lodowy Kontynent staje się coraz dziwniejszym i przez to ciekawszym miejscem.

Nauka i technologie

Czasami ścigając rozmaite pozaziemskie fenomeny zapomina się na jakiej niezwykłej planecie żyjemy. Czy życie w marsjańskim terrarium jest w stanie przebić satysfakcję z całego bogactwa wrażeń jakie oferuje nam w swojej nieprzyzwoitej wręcz różnorodności nasza planeta? Można mieć co do tego wiele wątpliwości. Ostatnio w dziwny sposób podążają za mną polarne niedźwiedzie. Oczywiście w różnych notatkach prasowych. Na początku ignorowałem je, zajęty wypatrywaniem śladów UFO lub światowej konspiracji, ale w końcu misie postawiły na swoim i stąd dzisiejszy wpis. Życie tego polarnego drapieżnika ma w sobie tyle interesujących tajemnic, że opisanie kilku z nich nie odbiegnie zbyt daleko od tematyki tego bloga.

Turyści zwiedzający arktyczne wyspy Czukockiego Okręgu Autonomicznego przeżyli nie lada atrakcję, kiedy ich statek przepływał w niewielkiej odległości od Wyspy Wrangla. Z daleka wyglądało to jak wielkie stado owiec pasących się na łagodnych zboczach wyspy. Wyspa Wrangla to jednak nie są Wyspy Owcze i nie ma tam owiec. Kiedy statek podpłynął bliżej okazało się, że na plaży grasowały niedźwiedzie polarne w ilościach nigdy do tej pory niewidzianych. Naliczono ich ok. 230 sztuk, które ucztowały na plaży po tym, gdy fale Pacyfiku wyrzuciły na ląd martwe cielsko wala grenlandzkiego. Widok tylu polarnych niedźwiedzi jest prawdziwą rzadkością, ale też nie co dzień ocean wyrzuca na ląd taki przysmak. Rozkładające się ciało wieloryba wydziela zapach, który oględnie rzecz ujmując nie należy do najprzyjemniejszych. Nawet porwiste arktyczne wiatry nie są w stanie oczyścić powietrza ciężkiego od gnijącego tłuszczu wieloryba. Na niedźwiedzie działa on jednak jak magnes i zwierzęta wyczuły ten zapach z odległości kilkudziesięciu kilometrów tłumnie ruszając w kierunku wybrzeża. Do tej pory największe zgrupowanie białych niedźwiedzi widziano na Alasce w 2012 r., gdzie naliczono ich 80 sztuk zjadających martwego kaszalota.

Niedźwiedzie polarne – 500 kg żywej wagi z 10 cm warstwą tłuszczu chroniącą go przed mrozem – są pod ochroną a przyszłość tego gatunku – który jest prawdopodobnie największym drapieżnikiem na Ziemi – wg naukowców nie wygląda zbyt różowo. Globalne ocieplenie topi lody Arktyki i zniknęły kry, na których zazwyczaj wylegiwały się foki. Foki musiały znaleźć sobie inne, bardziej odległe od brzegu miejsce do życia a niedźwiedzie zostały na lądzie bez swojego głównego źródła pożywienia. Niedźwiedzie polarne są doskonałymi pływakami i wciąż są w stanie podążać za fokami. Ich niezwykły zmysł węchu wykrywa fokę nawet pod metrową warstwą śniegu lub lodu. Ich lapy przypominają wielkie wiosła i są w stanie pokonać w lodowatej wodzie nawet 100 mil morskich. Niedźwiedź polarny jest w stanie wytrwać bez pożywienia nawet przez osiem miesięcy (!) i kiedy upoluje fokę, zjada tylko jej skórę i tłuszcz – mięso pozostawiając polarnym lisom, krukom i sowom. Przyciśnięty głodem żywi się morskimi wodorostami. Łacińska nazwa tego zwierzęcia to Ursus Maritimus – niedźwiedź morski. Eskimosi, których obecnie w ramach poprawności politycznej nazywa się Inuitami, nazywają go nanuq i wierzą że ma on ludzkie cechy. Dla wielu naukowców niedźwiedzie w Arktyce są tym samym co kanarki w kopalniach. Nagła zmiana w ich populacji znamionuje znacznie poważniejsze zmiany w środowisku naturalnym.

Nie jest łatwo oszacować dziś całą populację białych niedźwiedzi. Uważa się, że żyje ich na świecie ok. 25 tys. sztuk z czego aż 17 tys. ma swój dom w kanadyjskiej Manitobie a liczące sobie zaledwie 899 mieszkańców miasteczko Churchill, nad Zatoką Hudsona jest nieoficjalną stolicą polarnych niedźwiedzi. W zatoce pojawia się wiele bieług i jest to unikalna szansa dla niedźwiedzi aby upolować wieloryba. Wokół Churchill rozstawiono pułapki na niedźwiedzie, które zbyt blisko podchodzą do miasteczka. Pułapki przypominają wielkie beczki na kołach i niedźwiedź wpada kiedy w taką pułapkę – zostaje tymczasowo uśpiony. Naukowcy przypinają mu wtedy identyfikatory do uszu a na wewnętrznej wardze tatuowany jest jego numer ewidencyjny. Czasami wyrywa się zwierzęciu ząb, aby móc określić jego wiek. Robi się też fotograficzny portret misia, który następnie analizowany jest przez program komputerowy rozpoznający twarze. Każdy niedźwiedź ma unikalny zarys ciemnych smug na pysku w miejscu, gdzie spod futra prześwieca czarna skóra zwierzęcia. Dzięki temu nie tylko łatwo go rozpoznać, ale można określić zasięg jego wędrówek na podstawie zdjęć zrobionych tak przez naukowców jak i turystów. Przez czas pobytu w pułapce niedźwiedź nie jest dokarmiany, bo inaczej traktowałby to miejsce jako rodzaj stołówki. Następnie cała pułapka transportowana jest przez helikopter 65 km dalej i zwierzę wraca na łono natury. Każdego roku przewozi się w taki sposób ok. 100 niedźwiedzi. Czasami jednak miś ignoruje pułapki i wchodzi do miasta. Nie można wówczas strzelać do niego strzykawką z substancją usypiającą, bo mija conajmniej 15 min. zanim zwierzę zaśnie. Przez te 15 min. niedźwiedź nie jest najszczęśliwszym stworzeniem i jest w stanie – przy swojej wadze i sile – nieźle narozrabiać. Zazwyczaj przepędza się je fajerwerkami, syrenami i strzałami w powietrze. Inuici uważają jednak, że wystarczy niedźwiedzia obrzucić obscenicznymi epitetami i sam sobie pójdzie skąd przyszedł. Miasteczko Churchill ma zaledwie 14 ulic i 4 małe hoteliki dla turystów, z których jeden nazywa się “Aurora” – od często pojawiającej się tam zorzy polarnej. Dla Inuitów zorza polarna to szczęśliwy znak, który warto jest wykorzystać np. na… prokreację.

Białe niedźwiedzie żyją w miejscu, które trudno jest nazwać gościnnym. Wybrzeża Arktyki mimo, że na pierwszy rzut oka przypominają lodowa pustynię, tętnią jednak życiem. Do dziś jest to jeden z nielicznych obszarów na Ziemi, którego równowaga biologiczna nie została naruszona przez człowieka. Na terenie Rosji niedźwiedzie zamieszkują na całym północnym wybrzeżu tego kraju i rzadko zapędzają się wgłąb lądu. Czasami jednak dochodzi do wyjątkowych sytuacji. W okolicach Kołymy – miejsca, które zbudowano na pocie i krwi zesłańców – zadomowił się pojedyńczy polarny niedźwiadek. Jakimś cudem pokonał 700 km od wybrzeży Arktyki i mając łagodne usposobienie zaprzyjaźnił się z miejscowymi rybakami, którzy dokarmiali go resztkami złapanych ryb. Niedźwiadek okazał się samiczką i nadano jej imię Umka, która z braku innego towarzystwa wałęsała się wzdłuż rzeki razem z psami. Umka szybko przybierała na wadze i wielkości i wkrótce zainteresowały się nią miejscowe władze. Dorosły niedźwiedź polarny może być śmiertelnym zagrożeniem dla człowieka, nawet jeśli jest to potulna i pogodna Umka. Młodą niedźwiedzicę schwytano i zawieziono do ogrodu zoologicznego, bo sama w naturze już nie dałaby sobie rady. Tajemnicą nadal jest w jaki sposób taki mały niedźwiadek odłączył się od swojej matki i pokonał tak olbrzymi dystans. Najprawdopodobniej matkę Umki zastrzelił kłusownik a mały niedźwiadek stał się maskotką, do momentu kiedy zaczął rosnąć. Gdy był za duży kłusownik porzucił go w kołymskiej tajdze.

Największe zgrupowanie europejskich polarnych niedźwiedzi jest na norweskim Szpicbergenie. Żyje tam conajmniej trzy tysiące niedźwiedzi. Są oczywiście pod ochroną a prawo EU zakazuje się do nich zbliżać, ale niekiedy ciekawość ludzka jest silniejsza. Turysta na skuterze śnieżnym zauważył stojące nieruchomo zwierzę i postanowił obejrzeć je z bliska. Przyjemność ta kosztowała go mandat w wysokości 1300 euro. Dwa lata temu (w 2015 r.) niedźwiedź zaatakował czeskiego turystę, który przyjechał na Szpicbergen obserwować pełne zaćmienie Słońca. Turysta przeżył, ale spędził dłuższy czas w szpitalu. W spotkaniu z tym groźnym zwierzęciem człowiek nie ma szans, ale takie ekstremalne sytuacje są bardzo rzadkie. W ciągu ostatnich 40 lat z łap białych niedźwiedzi poniosło śmierć 5 osób. Statystycznie bardzo niewiele choćby w porównaniu do ofiar wypadków samochodowych. Niedźwiedzie polarne to zręczne, cierpliwi i inteligentne drapieżniki. Gdy raz upatrzą sobie ofiarę – polują na nią całymi dniami czekając na dogodny moment do ataku. W kanadyjskiej Arktyce znajduje się wiele instalacji wojskowych ostrzegających przed atakiem rakietowym. Instalacje te trzeba od czasu do czasu konserwować i za każdym razem ekipie technicznej towarzyszy strażnik, który pilnuje aby ciekawski z natury biały niedźwiedź nie zbliżył się zbytnio do ludzi. Kiedy niedźwiedź rusza do ataku nie tylko trudno go trafić, ale strażnik wie, że ma do swojej dyspozycji tylko jeden strzał. Zwierze pędzi tak szybko, że na drugi nie ma już czasu. Dlatego w mgliste dni w takich miejscach w ogóle nie wychodzi się na zewnątrz.

Jeszcze do niedawna liczono te zwierzęta z helikopterów. Helikopter jest jednak drogim środkiem transportu i jest hałaśliwy niepotrzebnie płosząc zwierzęta. Dziś do tego celu zaczyna się stosować drony. Są tańsze i cichsze i co najważniejsze, kiedy filmują teren z wysokości 50-100 m – nie niepokoją zwierząt, które w ogóle nie zwracają na nie uwagi. Tak przynajmniej wygląda to na pierwszy rzut oka. Niektórym niedźwiedziom zamontowano czujniki, które między innymi mierzyły ciśnienie krwi. Za każdym razem kiedy na niebie pojawiał się dron, ciśnienie krwi zwierzęcia gwałtownie wzrastało świadcząc, że jest ono w stresie. Naukowe Drony wyposażone są w kamery termiczne, które szybko odnajdują zwierzę pokryte futrem dającym mu doskonały, arktyczny kamuflaż. Na razie drony mają bardzo ograniczony zasięg, bo ich baterie działają znacznie krócej w mroźnym klimacie, ale jest to jednak bardzo obiecująca nowa platforma do rozmaitych badań naukowych w terenie tak trudnym jak Arktyka.

Natura i środowiskoNauka i technologie

Człowiek od swoich prehistorycznych początków zdawał sobie sprawę z potęgi otaczającej go natury. Pogoda odgrywała w niej najważniejszą rolę i tak pozostało do dziś. Kataklizmy meteorologiczne, sejsmiczne czy wreszcie kosmiczne przez milenia zmieniały wizerunek naszej planety a siły jakie za tym stały, wydawały się być poza zasięgiem możliwości człowieka. Mimo to nie ustawał on w kolejnych próbach, aby wpłynąc jakoś na decyzje wladców wszechświata i zapewnić sobie deszcz, gdy wszystko wypalała susza i słoneczną pogodę, gdy lody nie chciały ustapić miejsca wiośnie. Trąby powietrzne, gradobicia i powodzie uważane były za dopust boski niezaleznie od miejsca na Ziemi czy religii. Intensywne modły mogły przed nimi uchronić a nawet skierować “gniew boży” na ziemię przeciwników. Nie była to jednak metoda pewna.

Kiedy zawiodzila metafizyka, uparty człowiek zaczął szukać pomocy w samej fizyce. W 1877 r. geolog z Harvardu – Nathaniel Shaler stworzył teoretyczny model zmiany kierunku ciepłego prądu morskiego Kuro-siwo i chciał skierować go w stronę Arktyki. Prąd miał podgrzać wody Oceanu Lodowatego o kilkanaście stopni i zmienić klimat świata. Jest to pierwszy znany dokument mówiący o technicznych możliwościach wpływania na globalny klimat. Od tego czasu kolejnych pomysłów nie brakowało i jasne się stało, że praktyczna aplikacja jak tego dokonać jest tylko kwestią czasu. Jak się okazało niezbyt długiego.

W 1900 r. Nikola Tesla opatentował urządzenie pozwalające na przesyłanie energii bez korzystania z przewodów – tak samo jak dziś wysyła się SMS-a za pomocą telefonu komórkowego. Urządzenie Tesli i jego prace nad tym projektem powstrzymano, ale jego idea nadal była rozwijana – tyle że w tajemnicy. Tesla zmarł w 1943 r. a jego dokumenty zniknęły w tajemniczych okolicznościach.

W 1945 r. wysoki urzednik ONZ, biolog Julian Huxley natchniony widokiem płonącej Hiroszimy zaproponował aby Arktykę zbombardować nuklearnie i w ten sposób podnieść temperaturę na biegunie pólnocnym i zmienić światowy klimat. Huxley był bratem Aldousa Huxleya, slynnego pisarza i futurysty. W tym samym czasie rozpoczęto eksperymenty naukowe rozpylając nad chmurami rozmaite substancje chemiczne wywołujące lub powstrzymujące deszcz.

Rosjanie nie pozostawali w tyle. Grorodskij i Czerenkow – utytułowani radzieccy akademicy zaproponowali rozpylenie na orbicie okołoziemskiej pasa metalicznego potasu, który zwiększyłby penetrację promieni Słońca i rozmroził Syberię. Interesujące jest to, że obecnie rozpyla się cząstki metali w zupelnie odwrotnym celu – rzekomo aby schłodzić rozgrzewającą się planetę.

W latach 60-tych nastepuje nuklearne bombardowanie orbity okołoziemskiej i Pasa Van Allena (Operacja Argus) aby zrozumieć dzialanie kosmicznej plazmy otaczającej Ziemię. Zbigniew Brzeziński w swojej książce “Pomiędzy Dwiema Erami: Rola Ameryki w Erze Technotronicznej” napisał:

“Nie tylko stworzono nowe rodzaje broni, ale podstawowa idea geografii i strategii została zmieniona w sposób fundamentalny: kosmos i kontrola pogody wymieniła Suez i Gibraltar jako kluczowe elementy strategii. Rozwój technologii przyszłości przyniesie załogowe i bezzałogowe kosmiczne okręty wojenne, podwodne instalacje, broń biologiczną i chemiczną, promienie śmierci a także inne środki wojenne za pomocą których będzie można zmienić nawet pogodę”

W 1987 r. Bernard Eastlund opatentował urządzenie znane dziś pod nazwa HAARP. W opisie patentu uznał Teslę za prekursora tego pomysłu a praktyczne zastosowanie stworzonej przez niego instalacji to: możliwości wpływania na warunki pogodowe, zmianę kierunku wiatrów i zmianę ilości pochłanianego promieniowania słonecznego, poprzez stworzenie jednej lub wielu chmur czastek, które będą działały jak soczewka lub urzadzenie koncentrujące. Marzenie człowieka aby kontrolować pogodę zostało tym samym wreszcie spelnione. Przez Amerykę nagle przechodzą huragany o sile której wcześniej nie zanotowano w historii. Katrina, Rita, Wilma czy Sandy jak dzikie Walkirie spustoszyły duże obszary USA. Tą aktywność szybko skojarzono z eksperymentami meteorologicznymi zwłaszcza, że w międzyczasie powstało nowe, nieznane dotąd zjawisko, którym są chemtrails – smugi chemiczne. Smugi chemiczne są stymulatorem podgrzewacza jonosfery, którym jest HAARP. Dziś przedmiotem takiej spekulacji jest huragan Harvey, który zatopił Houston i okolice wsławiając się tym, że stał w jednym miejscu przez cztery dni wylewając na miasto ścianę wody. Obliczono, że ilość wody jak spadła na ten rejon przez te cztery dni wystarczyłby takiej metropolii jak Nowy Jork na 69 lat nieustannego użytkowania.

I o tym będzie niedzielna “Paralaksa” na którą jak zawsze serdecznie zapraszam.

Natura i środowiskoNauka i technologie

Dzisiaj trzecie podejście do Teksasu i huraganu który ostatnio nawiedził ten stan – zwłaszcza jego część przylegającą do Zatoki Meksykanskiej. Huragan ma na imię Harvey i zbrojniki czy mrówki są jednymi z wielu ofiar tej meteorologicznej katastrofy. Najwięcej stracili zamieszkujący zniszczony przez huragan teren ludzie. Sytuację w Teksasie oglądam z zacisza swojego mieszkania na wypasionym pikselami telewizorze w klimatyzowanym do dwóch miejsc po przecinku pomieszczeniu. Trudno w takich warunkach pisać o horrorze jaki przeżywają Teksańczycy bo mam wrażenie, że byłoby to z mojej strony zwykłe żerowanie na taniej sensacji – a tego się brzydzę.

Od kilku dni już tak siedzę, oglądam i słucham rozmaitych informacji o tym huraganie czując, że na oczach milionów rozgrywa się sytuacja, której daleko jest do naturalnych zjawisk pogodowych. Pogodowy showman ze stacji telewizyjnej miga kolorowymi mapami zalanego rejonu informując z niewyrażającą żadnego zdziwienia miną o tym, że Harvey po wejściu na ląd po prostu zaparkował na kilka dni, stojąc w miejscu i pompując ulewnym deszczem, który pobil wszelkie rekordy. Harvey wyraźnie zna się na strategii wojennej skutecznie odcinając wszystkie drogi do Houston i zamieniając potężną, wielomilionową metropolię w Wenecję amerykanskiego Południa. Nawet kiedy woda wreszcie opadnie, życie wcale nie wróci na swoje tory. Zniszczenia są tak poważne, że cały teren przez wiele tygodni nie będzie nadawał się do życia. Wszystko przez to, że huragan nagle zatrzymał się i przez kilka dni stał w miejscu. Niezwykle dziwne i nietypowe zachowanie – nawet jak na nieprzewidywalne zjawisko atmosferyczne.

Dziesięć lat temu huragan Katrina również zachowywał się w sposób nieznany do tej pory w annałach meteorologii. Katrina pruła olbrzymią przestrzeń Zatoki Meksykańskiej kierując się prosto na ziejący pustkowiami zachód. Na wysokości Nowego Orleanu, huragan nagle wykonał gwałtowny zwrot niemalże o 90 stopni! Okazało się, że winę ponosi tzw. jet stream, stały wiatr który wieje z zachódu na wschód, ale w tym przypadku nieoczekiwanie zmienił kierunek na południe, sterując Katrinę dokladnie w Nowy Orlean. To wówczas po raz pierwszy zaczęto głośno mówić o broni meteorologicznej i o tym, że można manipulować nie tylko zjawiskami atmosferycznymi, ale także całymi kataklizmami.

Większość ludzi nadal ma problem z przyjęciem do wiadomości, że niektóre klęski żywiołowe wcale nie są wynikiem boskiej łaski czy niełaski. Nie ma się co dziwić, bo trudno jest ropoznać laikowi wyrafinowaną manipulację, która wywołuje konkretny efekt, tak jak Harvey stojący w miejscu przez cztery dni nad Houston. Zdrowy rozsądek podpowiada jednak, że coś jest nie tak, ale zdrowy rozsadek jest w dzisiejszych czasach jest na wyginięciu. Dlatego mówienie o manipulacjach pogodowych staje się kolejną teorią konspiracji. Tymczasem zainteresowanie możliwością wpływania na warunki pogodowe staje się intensywne już od lat 50-tych i do dziś istnieje wiele odtajnionych dokumentów na temat eksperymentów jakie w tym celu przeprowadzono. Robiło to nie tylko USA ale i ówczesne ZSRR. Nową jakość w możliwości wplywania na warunki atmosferyczne wniósl ze sobą HAARP. Jego działanie dokładnie opisał dr Nick Begich i Jean Manning wskazując na efekty jakie przynosi podgrzewanie jonosfery w połączeniu z rozpylaniem chemtrails. Stary alaskański HAARP to zaledwie prototyp innych maszyn, które z pewnością są o wiele bardziej efektywne (z tych najbardziej znanych można wyliczyć ENMOD, NEXRAD, EISCAT i…. CERN (!) ) Manipulacje pogodowe mają nie tylko zastosowanie militarne, jako potężna broń. Mogą służyć do zarobienia fortuny, jesli można sprawić, że jeden region nawiedzi susza a inny zniszczy powódź. Takie informacje wyceniane są w grubych miliardach dolarów. Huragan Harvey zaparkował nad regionem, który posiada jedną z najlepiej działających amerykańskich ekonomii. Czy ma to znaczenie? Przyszłość szybko to pokaże a ten dziwaczny tryptyk na temat Teksasu z pewnością będzie powiększony o kolejne części. Już dziś zatrzymanie produkcji ropy w teksańskich rafineriach szybko winduje cenę czarnego złota na giełdach… Pompująca ropę infrastruktura z pewnością będzie wymagała poważnych napraw. Jest ona w większości przestarzała i wymaga natychmiastowej modernizacji. Po huraganie bedzie tego można dokonać korzystając z ulg podatkowych dla zniszczonego przez powódz Teksasu i pomocy z budżetu. Modernizacja zostanie przeprowadzona najtańszym z możliwch kosztem.

Piszę o tym wszystkim, dlatego że manipulacje pogodowe zapewne staną się tematem następnej “Paralaksy”, ale potwierdzę to dopiero jutro. Początkowo chciałem opowiedzieć o serii tajemniczych wydarzeń nad amerykańskimi bazami nuklearnymi, w sytuacji kiedy pojawiało się tam UFO (do tej pory nieznane szerzej informacje), ale najwyżej audycja odbędzie się za 2 tygodnie (po tej poświęconej 9/11).

Alternatywna historiaNauka i technologie

Ponownie zapraszam na niedzielną “Paralaksę”! To samo miejsce: Radio Paranormalium i ten sam czas: 18:00.

Mam spore obawy jak się uda ta audycja, bo początkowo chciałem zrobić małą przerwę i do „Paralaksy wrócić tydzień później. Lato się powoli kończy i wypada jeszcze pożeglować, oderwać się od ziemi i jej problemów choćby na weekend. Dlatego będę wracał z wybrzeża przed południem starając się być na czas. To akurat da sie zrobić, ale wypada jeszcze opowiedzieć Wam jakąś interesującą historię.

Pewnie by tej audycji nie było, gdyby nie wypadek niszczyciela “McCain”, którego pod Singapurem rozjechał liberyjski tankowiec. To kolejny taki przypadek w tym roku i wyraźnie widac, że słowo “przypadek” nie jest tu najwłaściwszym. Zdecydowanie jest coś na rzeczy i ktoś rozgrywa niewidoczną, globalną partię szachów, stosując taktykę od której skóra cierpnie…

Z góry uprzedzam, że nie wskażę konkretnie kto za tym stoi i co chce osiągnąć, ale spróbuję ustawić całą tą sytuację we własciwej perspektywie. Mam przynajmniej taką nadzieję. W ostatnim stuleciu nauka wyraźnie podzieliła się na dwie części. Pierwsza utrzymuje nas w starym, omszałym “ptolemejskim” wręcz porządku rzeczy, dotkliwie karząc za wszelkie odstepstwa od naukowego dogmatu, ale druga idzie zupełnie inną drogą, dokonując odkryć na miarę kosmiczną i znajdując dla nich praktyczne zastosowanie. W wielu przypadkach okazuje się, że o tym wszystkim ktoś wiedział już dużo wcześniej – być może w naszej prehistorii – i być może sam sobie zafundował zagładę, nie zachowując wystarczającej ostrożności. Być może jednak tym razem człowiek poszedł po rozum do głowy i uczy się na własnych błędach. Rozwój wypadków póki co sugeruje, że zapędy do rozpętania kolejnej wojny kosmicznej mogą być skutecznie powstrzymane. Przytomnie zauważyła to Magdalena w komentarzu pod “McCainem”, która już nie pierwszy raz imponuje swoją błyskotliwą przenikliwością. Oczywiśce – jak będzie – jak zawsze pokaże przyszłość.

Początek audycji poświęcony będzie sprostowaniom (taka nowa, świecka tradycja w “Paralaksie”) i może dodam jeszcze pare słów na temat Grahama Hancocka i najnowszych wieści na temat jego zdrowia. Rok Wielkiego Amerykańskiego Zaćmienia już przyniósł poważne straty w środowisku alternatywnym. Przynajmniej w USA. Zmarł John Major Jenkins, wybitny znawca kalendarza i ezoteryki Majów. Zmarł Jim Marrs, o którym wspominałem w pierwszej, wznowionej po długim czasie Paralaksie. Hancock kręci sie wokół wrót śmierci i nie lepiej jest z Johnem Anthony Westem, który nie może dojść do siebie po terapii antynowotworowej… Trzeba być jednak dobrej myśli. Pozdrawiam wszystkich, którzy przychodzą posłuchać “Paralaksy” i jeszcze raz zapraszam w niedzielę!

Audycja do odsłuchania i pobrania na stronie Radia Paranormalium:

https://www.paranormalium.pl/2059,sluchaj

i na YT:

Nauka i technologiePolityka

“USS John S. McCain, niszczyciel rakietowy zacumował w poniedziałek w bazie morskiej w Singapurze z poważnymi uszkodzeniami w kadłubie, jakie powstały w wyniku porannej kolizji z tankowcem. Okręty należące do wielu nacji poszukują 10 zaginionych amerykańskich marynarzy.”

Tak brzmi oficjalna informacja na temat wydarzenia, które trudno jest już nazwać nieszczęśliwym wypadkiem. Zaledwie dwa miesiące temu inny amerykański niszczyciel rakietowy USS „Fitzgerald” zderzył się z filipińskim frachtowcem w wyniku czego śmierć poniosło siedmiu amerykańskich marynarzy.

Poniedziałek 21 sierpnia, 2017 r był dniem specjalnym dla Ameryki, kiedy to praktycznie całe jej terytorium – od Pacyfiku po Atlantyk – przeorał cień Księżyca zasłaniający Słońce w spektakularnym zaćmieniu. Wielu astrologów uważa takie zjawisko za zły omen. Z pewnością był to zły omen dla amerykańskiego okrętu, nazwanego “McCain” na cześć admirała, dziadka obecnego senatora o takim samym imieniu. Senator John III McCain wciąż jest aktywnym politykiem mimo raka mózgu, ale jego działalność jest mroczna i pełna tajemniczych powiązań. Dla wielu Amerykanów senator John McCain nie tylko nie jest patriotą, ale nawet zdrajcą. Istnieje szereg dowodów, że jest on współtwórca ISIS – ale to zupełnie inna historia.

Stany Zjednoczone przez lata budowały swoją hegemonię na morzu. Amerykańskie okrętu nie mają sobie równych na świecie. Nieoczekiwanie jednak zaawansowanie technologiczne tych jednostek stało się ich najsłabszym punktem. Wiele wskazuje na to, że tak Rosja a także i Chiny posiadają tajemniczą broń, która jest w stanie dosłownie wyłączyć wszystkie systemy elektroniczne na amerykańskich okrętach. “McCain” nawet nie usiłował uniknąć zderzenia i widać to po śladach na burcie. Dookoła olbrzymiej dziury nie ma śladu najmniejszego zadrapania, co wskazuje, że okręt nieruchomo dryfował w momencie kiedy pędził w jego kierunku liberyjski tankowiec. Podobnie jak w przypadku USS „Fitzgerald” stał on bezradny na wodzie jak kaczka zanim otrzymał celne, nokautujące uderzenie. Na dodatek znów zginęli ludzie – najczęściej zwykli marynarze, śpiący w swoich kajutach.

Zdarzenie to poważnie zaniepokoiło amerykańską admiralicję i cała US Navy została obecnie wycofana do baz i portów aby uniknąć podobnych przypadków. Trwa zapewne gorączkowa próba znalezienia nie tylko antidotum na tą deprymującą i kompromitującą sytuację, ale także znalezienie kto kryje się za tymi atakami, wciąż oficjalnie uznawanymi za nieszczęśliwe wypadki. Nikt do tej pory nie przyznał się do ataku a broń wyłączająca systemy elektroniczne może być zainstalowana na każdym z tysięcy statków żeglujących po całym Pacyfiku czy w każdym innym miejscu ziemi.

Ta dramatyczna dla US Navy sytuacja niesie ze sobą wiele konsekwencji. Zdecydowanie odsuwa ewentualne amerykańskie bombardowanie Korei Północnej – na co się zanosiło po tym, jak skierowano w rejon Japonii trzy lotniskowce z towarzyszącą im flotyllą. USS „John McCain” był także okrętem specjalnego przeznaczenia, który miał powstrzymać zapędy Chin do całkowitego przejęcia niewielkich Spratly Islands, które zajmują strategiczną pozycję na Morzu Południowochińskim. Czyżby była to czytelna depesza od Chińczyków, że mają już dosyć amerykańskiego mieszania się w ich strefy wpływów?

Najważniejsze jednak pytanie dotyczy technologii, która z dziecinną łatwością jest w stanie wyłączyć wszystkie systemy elektryczne i elektroniczne na pokładzie łącznie z wyrafinowanym systemem rakietowym “Aegis”, którego zadaniem jest niszczenie wrogich rakiet typu ICBM. Działanie tej technologii do złudzenia przypomina sytuację znaną z wielu przypadków UFO. W momencie pojawienia się takiego niezidentyfikowanego obiektu latającego wszelkie urządzenia zamierały, silniki samochodów milkły a światła gasły. czyżby Rosjanie byli w stanie zrekonstruować ten rodzaj technologii i znaleźć praktyczny sposób jak ją wykorzystać?? Opisane w artykule o “USS Fitzgerald” wydarzenia związane z innym niszczycielem: USS „Donald Cook” jasno to potwierdzają. Jeszcze w czasach ZSRR Rosjanie nie stronili od eksperymentów z egzotycznymi technologiami i posiadali plejadę niezwykle uzdolnionych fizyków, zdolnych podjąć się zadania. Rosyjskie piramidy o których pisałem na NA całkiem niedawno to tylko niewielki fragment działalności w tej dziedzinie nie tylko Armii Czerwonej, ale także Rosyjskiej Akademii Nauk, konsolidującej swój własny potencjał intelektualny aby zrozumieć fizykę, która jest w stanie doprowadzić do matki wszelkiej energii – energii punktu zerowego.

I jest to dobra okazja aby tej tematyce poświecić następną “Paralaksę”, którą jeszcze oficjalnie zapowiem w czwartek.

Art.pt. Co się stało z USS „Fitzgerald”

Alternatywna historiaNauka i technologie

17 czerwca, 2017 r., o godz. 1:30 nad ranem, doskonale wyposażony amerykański niszczyciel USS “Fitzgerald” zderzył się z płynącym pod banderą filipińską japońskim kontenerowcem “ACX Crystal”. Większość 300-osobowej załogi amerykańskiego okrętu (łącznie z kapitanem) spała. Do kolizji doszło 56 mil morskich (104 km) od japońskiego portu Jokosuka. W jej wyniku zginęło siedmiu amerykańskich marynarzy a wielu innych, wliczając w to kapitana okrętu Bryce Bensona (był on dowódcą okrętu zaledwie od miesiąca) – odniosło poważne obrażenia. Zderzenie obu jednostek nie ma precedensu w historii morskiej żeglugi. USS “Fitzgerald” jest jednym z najnowocześniejszych amerykańskich okrętów wojennych z doskonałym systemem radarowym i monitoringiem satelitarnym na czele. Stanowi on część 7-mej Floty USA, której zadaniem jest m.in. powstrzymanie ataku rakiet balistycznych przeciwnika. Jednostka ta rozwija także dużą prędkość i z tego powodu, aż trudno uwierzyć, że została staranowana przez kontenerowiec, którego po prostu nikt nie zauważył. Statek handlowy także wyposażony jest w nowoczesny radar i mimo ciemności powinien widzieć niemały – 154 m długości – niszczyciel. Do takich kolizji nigdy nie dochodzi chyba…., że są one przez kogoś zaplanowane….. W wyniku zderzenia poważnych uszkodzeń doznała prawa burta niszczyciela, uderzona także przez znajdującą się pod wodą gruszkę dziobową kontenerowca. Gruszka przebiła burtę poniżej linii wodnej co doprowadziło do zalania części maszynowni i kilku kabin załogi. Dziób filipińskiego statku zmiażdżył także kabinę kapitana okrętu wojennego, który odniósł poważne obrażenia i musiał być ewakuowany z okrętu przez wysłany na pomoc japoński helikopter. W sumie śmierć poniosło siedmiu amerykańskich marynarzy (ich ciała znaleziono dopiero na drugi dzień, gdy wypompowano wodę z zalanej części okrętu) a uszkodzonego “Fitzgeralda” odholowano do japońskiego portu Jokosuka. Całe wydarzenie uznano za nieszczęśliwy wypadek a media szybko przeszły nad nim do porządku dziennego. Dziś historia ta powoli odchodzi w niepamięć, choć wiele wskazuje na to, że tamtej nocy wydarzyło się znacznie więcej niż tylko nieszczęśliwy wypadek.

Analiza kursu USS “Fitzgerald” wskazuje, że na okręcie wydarzyło się coś niezwykłego. Jego cały system elektronicznego ostrzegania został w tajemniczy sposób wyłączony (!) a filipiński kontenerowiec staranował go z premedytacją doskonale zdając sobie sprawę z tego co robi. Ktoś za kołem sterowym “ACX Crystal” precyzyjnie uderzył a najsłabsze miejsce okrętu a także w kabinę kapitana. Tylko silna konstrukcja amerykańskiego niszczyciela a także (prawdopodobnie) niewielka prędkość kontenerowca sprawiła, że nie został on przecięty na pół i nie zatonął. Oficjalnie do kolizji doszło o godz. 1:30, ale to “Crystal jako pierwszy wysłał meldunek radiowy o zderzeniu określając godzinę wypadku na 2:20. US Navy początkowo rownież utrzymywała, że do kolizji doszło o 2:20, ale później zmieniła zdanie. Różnica ta jak się okazuje ma znaczenie, bo na podstawie zapisanego kursu filipińskiego statku można spróbować odtworzyć co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy. Kiedy popatrzeć na kurs “ACX Crystal” widać moment, w którym doszło do pierwszego spotkania obu jednostek tej nocy. Już wtedy “Crystal” zachowywał się dziwnie: zamiast minąć amerykański niszczyciel w dużej odległości kontenerowiec nieoczekiwanie dokonuje raptownego zwrotu i płynie wprost na okręt wojenny! Odległości są jeszcze duże i Filipińczyk koryguje kurs bezpiecznie mijając “Fitzgeralda”. W tym czasie amerykański okręt stoi w miejscu bez ruchu i nie wykonuje żadnych manewrów. Tymczasem kontenerowiec zamiast płynąć dalej swoim kursem, zawraca, opływa dookoła “Fitzgeralda” by na końcu go staranować. To właśnie wtedy ze statku handlowego wysłany zostaje meldunek o kolizji i jest to 2:20 nad ranem. Na pytanie japońskich władz kiedy doszło do kolizji, kapitan statku handlowego odpowiada, że doszło do niej przed chwilą – mimo to w oficjalnym opisie wydarzeń godzinę wypadku oznaczono na 1:30.

To 50 minut różnicy ma duże znaczenie, bo pozwala na zupełnie nowe podejście do tego co wydarzyło się tamtej nocy. Wg Ryota Kowaty, rzecznika prasowego japońskiej firmy Nippon Yusen, która czarterowała filipiński statek, “ACX Crystal”, płynął z Jokohamy. Rzecznik prasowy nie chciał jednak ujawnić jaki był port docelowy statku, co samo w sobie jest zaskakujące (!), chyba, że…zadania kontenerowca były zupełnie inne niż tylko przewożenie towarów. Z Analizy kursu statku wynika, że o 1:30 nad ranem wcale nie doszło do zderzenia! Obie jednostki zbliżyły się do siebie, ale wciąż utrzymywały pomiędzy sobą bezpieczny dystans. W pewnym momencie z filipińskiego statku przeprowadzono atak elektroniczny (być może za pomocą drona) na amerykański niszczyciel. Wielokrotnie dublujące się systemy elektronicznego ostrzegania zostały wyłączone, podobnie jak wszelkie urządzenia kontrolowane przez komputer, wliczając w to silnik okrętu. Potężny i niebezpieczny okręt stanął w ciemnościach nocy bez ruchu, głuchy i ślepy. Ktokolwiek dokonał ataku z filipińskiego kontenerowca (jego załogę stanowili w 100% Japończycy) musiał przesłać meldunek, że broń została uruchomiona i cel osiągnięty. “ACX Crystal” pełną parą podążał w kierunku Jokosuki by nagle raptownie zmienić kurs i zawrócić. To zapewne wtedy musiał przyjść rozkaz aby staranować i zatopić bezbronny już niszczyciel. 40 tys. ton wyporności kontenerowca gwarantowało, że amerykański okręt zostanie przecięty na pół i pójdzie na dno. Jak się spodziewano, “Fitzgerald’ rzeczywiście stał bez ruchu. Był łatwym celem bo morze było spokojne. “Crystal” zatoczył wokół niego łuk i uderzył całą mocą swych maszyn w centralny punkt okrętu. “Fitzgerald” jednak wytrzymał ten cios a ktokolwiek taranował go kontenerowcem spaprał swoją mokrą robotę. Deformacja dziobu jaka powstała na “Crystalu” w momencie zderzenia wskazuje, że amerykański niszczyciel stał bez ruchu i został uderzony pod kątem 45 stopni. Na obu jednostkach nie ma śladów zadrapań a jedynie pogięty od uderzenia metal. Gdyby “Fitzgerald” był w ruchu wówczas trący o siebie metal zostawiłby wiele zdrapanej farby i porysowanego metalu. Tymczasem ślady na obu statkach pokazują, że cios był dobrze mierzony. “Fitzgerald” jednak nie poszedł na dno! Sternik kontenerowca popełnił błąd. Chciał uderzyć precyzyjnie i to zrobił, ale jego prędkość nie była zbyt duża i znacznie lżejszy od niego bezwładny okręt przyjął cios i odbił się jak kula bilardowa. “Crystalowi” nie pozostało nic innego jak zgłosić kolizję i czym prędzej oddalić się z miejsca wydarzenia. “Fitzgerald” zdołał utrzymać się na wodzie a następnie został przeholowany do poru w Jokosuce, gdzie stanął chwilowo w suchym doku. Obecnie dziury w burcie prowizorycznie załatano i ostateczny remont okrętu zostanie (prawdopodobnie) zrobiony w San Diego. Elektroniczne wyposażenie okrętu, które zostało wyłączone z taką łatwością jest supertajne a japoński port i pracownicy stoczniowi nie gwarantują, że tajemnice te uda się zachować.


Amerykańska flota ma przy okazji inny, znacznie poważniejszy problem, bo okazuje się, że jest ona bezbronna w starciu z nowym systemem ataku tajemniczego i nadal nieznanego z nazwy wroga, który jeśli jest w stanie kompletnie obezwładnić niszczyciel, to to samo może zrobić z atomowym lotniskowcem a także satelitą. Czy jest to atak spod “fałszywej flagi”? Jeśli tak było, to cała sytuacja mocno się komplikuje, bo ewidentnie mamy tu do czynienia z konspiracją w konspiracji. Jedna tajemnicza grupa chce kompletnie zniszczyć okręt inna jednak robi wszystko aby utrzymać go na wodzie i doprowadzić do portu. Przykład USS “ Donald Cook” pokazuje, że Rosjanie nie tylko dysponują taką bronią, ale z powodzeniem stosują ją w praktyce. Nad “Cookiem” wielokrotnie przelatywał rosyjski myśliwiec (podczas kampanii syryjskiej), ośmieszając system obronny niszczyciela. Ten sam trick powtórzyli Rosjanie, gdy “Cook” znalazł się niedawno na Bałtyku. Czy to jednak oni stoją za atakiem na USS “Fitzgerald”? Trudno jest jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Koncentracja amerykańskich okrętów na Pacyfiku (trzy lotniskowce) sugeruje, że trwają ostatnie przygotowania do jakiejś poważnej akcji. Obezwładnienie “Fitzgeralda” jest niezwykle czytelną depeszą od kogoś, że US Navy można wyeliminować z gry bez jednego wystrzału. Nie tylko zresztą flotę. Platforma kosmiczna wyposażona w takie urządzenie może zdziesiątkować dowolną ilość satelitów komunikacyjnych, szpiegowskich… a kto wie , może nawet zawrócić wystrzelone pociski balistyczne. Tak więc depesza została wysłana a cala wrzawa wokół “Fitzgeralda” nagle i podejrzanie ucichła. Z pewnością temat wróci i dlatego wart jest zanotowania, co niniejszym czynię.

Alternatywna historiaNauka i technologie

Egipskie piramidy od tysięcy lat toczą nieustanny bój z czasem i mimo szram i pęknięć wciąż dotrzymują mu pola, potwierdzając legendę własnej niezwykłości i wyjątkowości. Nikt dzisiaj nie wie skąd pochodzi ten niezwykły i jedyny w swoim rodzaju architektoniczny kształt budowli. Mimo nieodpartego uroku z pewnością nie jest to najpraktyczniejszy sposób zagospodarowania przestrzeni mimo to, ludzkość od tysiącleci ma obsesję piramid i można je znaleźć niemalże w każdym zakątku świata (jeśli wliczyć w to kopce i kurhany). W naturalny sposób powstaje pytanie: do czego służy taka budowla? Czy rzeczywiście jej jedyną funkcją jest bycie ekstrawaganckim grobowcem władców? Trudno w to uwierzyć i nad rozwiązaniem tej zagadki głowi się tysiące ludzi.

Piramidy zazdrośnie strzegą swojej tajemnicy, ale co jakiś czas jej strzępy objawiają się nam w nieoczekiwany sposób. Podobno Francuz Antoine Bovis odwiedził Wielką Piramidę w Gizie i kiedy inni w niemym zdumieniu kontemplowali cud starożytnej architektury on bez żenady zaczął grzebać w śmietnikach. W jednym z nich znalazł martwe zwierzaki, które mimo, że spędziły w śmieciach długi czas nie wykazywały objawów rozkładu ciała i w naturalny sposób się zmumifikowały. Bovis stanął przed życiową szansą, bo mógł popracować nad teorią empirycznie sprawdzoną szkieletami w śmietniku, że piramida wcale nie była grobowcem a faraonów chowano – przynajmniej na jakiś czas – we wnętrzu budowli, bo jej niezwykłe właściwości spowalniały – a kto wie – może nawet zatrzymywały proces rozkładu ludzkiego ciała. Dzięki temu tak zabezpieczone mumie dostały jedyną w życiu (oczywiście tym pozagrobowym) szansę aby zachować swe doczesne szczątki przez wieki a może nawet milenia. Zamiast tego Bovis wpadł na pomysł przechowywania jedzenia bez lodówki – której zresztą w tamtych czasach jeszcze nie wynaleziono. Budował niewielkie piramidki i zawieszał w nich kawałki ryby i wołowiny – podobno uzyskując efekt zabezpieczenia mięsa przed rozkładem. Nie wiadomo jaki dokładnie był efekt jego doświadczeń bo kuriozalny pomysł po prostu nie chwycił.

Inny biznesmen – Czech Karel Drbal – również budował niewielkie modele piramid, w których… ostrzył żyletki. Był tak przekonywujący w swoim odkryciu, że swój pomysł nawet opatentował, dzięki czemu żyletki “Dukat Zlato” były ostre jak brzytwa dwa razy dłużej, gdy przetrzymywano je w pudelku o kształcie piramidy. Odkrywca energii piramid uzasadniał w swoim wniosku patentowym, że dzięki jego odkryciu socjalistyczna Czechosłowacja zaoszczędzi rocznie wiele ton wysokiej jakości stali, którą można wykorzystać do produkcji czeskiego Porsche – Skody 110R. Niekonwencjonalna metoda Drbala niespecjalnie przekonywała urzędników czeskiego biura patentowego i wzbraniali sie przed jego wydaniem przez 10 długich lat. Umęczeni uporem wynalazcy “żyletki faraona” – skapitulowali i prosty jak piramida instrument trafił nawet do sklepów. Dziś urządzenie Karela Drbala traktuje się z pobłażliwym uśmieszkiem, ale ukraiński fizyk dr Wołodymyr Krasnohołowiec postanowił sprawdzić odkrycie Czecha w warunkach eksperymentu naukowego. Zbadano żyletki produkowane przez 4 różne firmy, które ułożono na szklanych płytkach pełniących rolę rezonatora. Żyletki ustawiono w piramidzie i zorientowano je geograficznie ze wschodu na zachód. Cały eksperyment trwał przez 30 dni. Ostrza żyletek zbadano za pomocą mikroskopu elektronowego i stwierdzone głębokie zmiany w strukturze morfologicznej stali, co w efekcie rzeczywiście dało efekt naostrzenia żyletki. Z każdej z badanych żyletek odcinano przed eksperymentem niewielki fragment ostrza po to, aby mieć materiał porównawczy. W innym eksperymencie ustawiono żyletki w orientacji północ – południe, ale ich ostrza nie wykazały żadnej zmiany.

Najdalej w nieoficjalnych eksperymentach z piramidami poszedł Rosjanin (z ukraińskim rodowodem) – Aleksander Gołod. Obsesyjnie budował on po całej Rosji sporych rozmiarów piramidy z włókna szklanego i rurek PCV. Stworzył ich ponad 20-cia, ale znalazł wielu naśladowców i dziś nikt dokładnie nie wie ile ich jest – nie tylko zresztą w Rosji, ale i po całym świecie. Największa z nich – zbudowana w 1999 r. – miała 44 m wysokości i ważyła 55 ton. Gołod nazwał ją “Złotym Podzialem”. Okazało się, że piramidy wchodzą w jakąś tajemniczą interakcję nie tylko ze swoim otoczeniem ale i z ludzkim organizmem. Wspomagają przede wszystkim jego system odpornościowy, ale mają też i inne tajemnicze właściwości. Swoją pierwszą piramidę – zbudował Gołod w 1989 r. pod Moskwą w rejonie Ramieńskim. Miała 11 m wysokości i dziś już nie istnieje. Efekty jego doświadczeń były tak zaskakujące, że natychmiast jego budowlami zainteresowała się Radziecka Akademia Nauk i… Armia Czerwona. We wnętrzu piramidy energetyzowano kryształy, których kilogram zabrano w 1998 r. – w kosmos na stację Mir, gdzie miały one wspomóc nie tylko jej załogę, ale i w ogóle uszczęśliwić cały świat. Kryształy przebywały na orbicie okołoziemskiej przez rok a Rosjanie tak mocno wierzyli w ich moc, że rosyjski kosmonauta Afanasjew zabrał kilka ze sobą na stację kosmiczną ISS. Budowla zaczęła przynosić spore dochody, gdy zaczęto sprzedawać energetyzowaną w jej wnętrzu wodę: po 100 rubli za 5-litrowy baniak. Miała ona pomagać na wszystkie możliwe schorzenia – od raka po niepłodność. Piramidami fascynowali się tacy ludzie jak inżynier Łozino-Łoziński – twórca najpotężniejszej rakiety na świecie, która jednorazowo wyniosła w przestrzeń kosmiczną Burana. Przy piramidach pracował Gieorgij Greczko – 4-ty rosyjski kosmonauta. Obaj planowali wzniesienie 88 metrowej piramidy – dwa razy większej od “Złotego Podziału”. Zauważono bowiem, że im większa jest piramida, zwiększa się także jej energia działania. Do jej budowy jednak nie doszło. Armia i naukowcy nagle i zupełnie nieoczekiwanie stracili zainteresowanie badaniami tajemniczej energii piramid.

Gołod nie był pierwszym Rosjaninem, który miał obsesje piramid. Do dziś istnieje solidna, zbudowana z kamienia piwnica na wino hrabiego Orłowa, zbudowana w XiX w. Goście hrabiego przysięgali, że nawet najcieńsze wino w niej przechowywane nabierało niezwykłego smaku i szlachetnego aromatu. Największa piramida Gołoda powstała 38 km od Moskwy i kosztowała podobno milion dolarów. Piramida w Gizie ma kąt 52 stopni a piramida Gołoda 73 stopnie. Kąt ten był wynikiem matematycznych obliczeń, których efekt końcowy dał nazwę piramidy: “Złoty Podział”. Przy budowie tych piramid nie stosowano metalu, który zakłócał jej pracę. Piramidy szybko stały się lokalną sensacją i miejscem pielgrzymek tysięcy ludzi. Materialistycznie nastawienie jeszcze nie tak dawni obywatele Związku Radzieckiego nagle poczuli mistyczną moc piramid. Nowy Rok miał mieć szczególne znaczenie i tego dnia piramidę odwiedzało nawet 20 tys. ludzi.

Najstarszą, istniejącą do dziś piramidę zbudował Gołod w czerwcu 1997 r. nad jeziorem Seliger w Ostaszkowie, niedaleko Tweru. Miała 22 m wysokości i była dokładnie o połowę mniejsza od będącego dopiero w planach “Złotego Podziału”. Podczas budowy tej piramidy radar wojskowy zanotował niezwykłe zjawisko jakim była ogromna kolumna jonowa, którą emitowała piramida na wysokość półtora kilometra. Kolumna ta utrzymała się aż do zakończenia budowy piramidy a jej szczegółowe badania prowadzono za pomocą balonu meteorologicznego. Niektórzy uważają, że dzięki tej gwałtownej wymianie jonów nastąpiło załatanie dziury ozonowej nad Rosją. W jej okolicy nieoczekiwanie zaczęły rosnąc i kwitnąć rośliny z gatunku uznanego za wyginięty. To był – jak się okazało – dopiero poczatek interesującego eksperymentu. Dwa komplety po cztery piramidy rożnej wielkości ustawiono w Baszkirii, w Astrachaniu, niedaleko pól roponośnych i badano w nich zachowanie się ropy naftowej. Podobno ropa z dnia na dzień straciła lepkość i tym samym podwyższyła znacząco swoją jakość. Głównym celem budowy piramid było w tym przypadku zmniejszenie zanieczyszczeń ekologicznych jakie niosło ze sobą wydobycie ropy a zwłaszcza unoszących się w powietrzu trujących gazów. Naukowcy uważają jednak, że zbudowanie tych piramid nie zmieniło niczego w rozsypującej sie ekologii regionu, ale sam Gołod zapewnia, że zatrucie powietrza zostało zmniejszone conajmniej o połowę. Jak było naprawdę nadal jest przedmiotem zajadłej debaty.

Rosyjskie piramidy wzbudzają zainteresowanie tysięcy ludzi, gotowych poddać się działaniu energii jaką emitują. Piramidy te w przeciwieństwie do egipskich okazały się jednak bardzo kruche. 29 maja, 2017 r. największa piramida Gołoda nie wytrzymując starcia z bardzo porwistym wiatrem, rozsypała się na kawalki – spadając na sąsiadującą z nią fermą strusi. Piramida zbudowana bez jednego gwożdzia miała już nadgnitą konstrukcję i nie była w stanie wytrzymać uderzenia wiatru ocenianego na 50m/sek. Sam Gołod, który pojawil się na miejscu katastrofy zapewnił, że dołoży wszelkich starań aby ją odbudować.

KosmosNauka i technologie

Jim Al-Khalili jest profesorem fizyki teoretycznej na uniwersytecie Surrey w Guildford w Wielkiej Brytanii. Urodził się w Iraku, ale na stałe mieszka w Southsea w Anglii. Jest wykładowcą fizyki a także autorem wielu książek popularyzujących astronomię i fizykę i przekładających hermetyczny język nauki na język zrozumiały dla przeciętnego zjadacza chleba. Al-Khalili występuje także w programach dokumentalnych BBC. Jego ostatnia książka to: “Aliens: The World Leading Scientists on the Search for Extraterestial Life” (“Obcy: światowej klasy naukowcy w poszukiwaniu życia pozaziemskiego”). Jest to zapis rozmów jakie Al-Khalili przeprowadził z uznanymi autorytetami naukowymi na temat możliwości istnienia życia poza naszą planetą. Książka jest pełnym kompendium obecnego stanu naszej wiedzy na temat możliwości istnienia takiego życia w oparciu o astronomię, kosmologię, astrobiologię, medycynę, psychologię, filozofię i genetykę. Autor próbuje także odpowiedzieć na pytanie: czy życie na Ziemi w obecnie znanej nam postaci jest kaprysem natury i czy jest także możliwe w podobnej formie na innej planecie.

Śladem życia w kosmosie mogą być sygnały jakie odbierane są na Ziemi w formie superszybkich błysków radiowych. Ostatni jaki odebrano miał energię 500 milionów Słońc! Aż jedenaście teleskopów obserwowało miejsce z którego dotarł sygnał i nie udało się zaobserwować żadnych zmian światła. Ten fenomen kosmiczny jest wciąż jedną z największych tajemnic z jakimi stara się uporać astronomia. Superszybkie błyski radiowe pochodzą prawdopodobnie spoza naszej galaktyki. Do dziś zarejestrowano ich 22. Jedna z teorii tłumaczy, że mogą one być wynikiem zderzenia ze sobą dwóch czarnych dziur. Tego typu sygnał niekoniecznie musi oznaczać istnienie życia pozaziemskiego, bo mógł powstać w wyniku działania innych sił kosmicznych. Profesor Avi Loeb z Harvardu uważa, że tego typu mocny sygnał może być związany z jakimś systemem napędowym. Jest to w środowisku naukowym opinia kontrowersyjna i wprowadziła tam wiele zamieszania. Loeb pracuje nad projektem (zwanym Breaktrough Starshot), który pozwoli na wysłanie mikro statku kosmicznego w stronę gwiazdy Proxima Centauri A, B i Alpha Proxima. Napędem dla takiego pojazdu byłby laser pozwalający osiągnąć mu prędkość zbliżoną do prędkości światła. Taka wyprawa pozwoliłaby spenetrować nabliższy naszemu układ słoneczny i zbadać możliwość istnienia w nim życia. Loeb jest przekonany, że nie jesteśmy sami w kosmosie. Proxima B została uznana za exoplanetę i jest odległa od Ziemi o 4.2 lata świetlne – co dla astronomów oznacza, że jest to jak sąsiad po drugiej stronie ulicy. Następne siedem exoplanet krąży wokół odległej o 40 lat świetlnych karłowatej gwiazdy Trappist-1.

Breaktrough Starshot

Nauka zdołała ustalić jakie są warunki istnienia takiego życia na innej planecie. Przede wszystkim musi mieć ona jakieś źrodło energii w postaci słońca albo jest ona generowana z jej wnętrza. Konieczna jest także woda, w której mogłyby się rozwijać organiczne molekuły tworzące życie. Tak przynajmniej jest na Ziemi i problem w tym, że nie mamy na istnienie życia na innych planetach żadnego przykładu aby móc znależć jakieś porownanie. Życie na Ziemi pojawiło się krótko po tym jak ostygła ona po bólach tworzenia co wskazuje, że być może wcale nie jest trudno o prymitywne życie biologiczne na innych planetach, które w podobny sposób jak Ziemia stworzą odpowiednie warunki do jego rozwoju. Może ono istnieć pod lodem księżyca Jowisza Europa lub na którejś z wielu odkrytych ostatnio exoplanet. Księżyc Saturna – Enceladus – przykrywa zamarznięty ocean, ogrzewany od wewnątrz ciepłymi gejzerami. Z pewnością są to ekstremalne warunki do istnienia życia, ale na naszej planecie można spotkać wiele form życia, które do takich ekstremalnych warunków potrafią się przystosować. Przykładem mogą być wieloszczety, które żyją na dnie oceanu w sąsiedztwie podwodnych wulkanów, rozgrzewających swoje sąsiedztwo do temperatury, której nie jest w stanie wytrzymać żadne inne stworzenie. Tymczasem wieloszczety tworzą tam bujne kolonie. Astronomowie uważają, że wnętrze Enceladusa podgrzewa jakieś promieniowanie radioaktywne i model teoretyczny wskazuje, że panuje tam temperatura ok 90 C, co pozwala przypuszczać, że być może rozwija się tam życie. Podobnie rzecz się ma na księżycu Jowisza – Europie i innym księżycu Saturna – Tytanie. Prof. Al-Khalili jest przekonany, że życie pozaziemskie istnieje ale uważa, że kiedy w końcu zostanie odkryte będzie ono w formie niezbyt pobudzających wyobraźnię mikrobów. Prawdziwym wyzwaniem jest powstanie skomplikowanych form życia jakie rozwinęły się na Ziemi. Michio Kaku z kolei uważa, że wszechświat jest na tyle wiekowy, że posiada on starszą generację systemów gwiezdnych, gdzie życie mogło wyewoluować milardy lat przed życiem ziemskim.

W 2018 r. w przestrzeń kosmiczną wysłany zostanie teleskop James Webb, dzięki któremu będzie można stwierdzić czy obserwowana planeta posiada wodę i temperaturę odpowiednią do podtrzymania życia. Nie ma jednak pewności czy człowiek będzie – w obecnej biologicznej formie – w stanie dotrzeć do takiej planety. Kosmolog Martin Rees z Cambridge uważa, że w przyszłości nieuniknione jest połączenie biologii i technologi w postaci cyborga, który będzie mógł dokonywać eksploracji wszechświata. Już teraz tworzy się sztuczną inteligencję i zaawansowaną robotykę. Maszyny każdego roku stają się coraz mądrzejsze. Jeśli człowiek będzie w stanie nadal utrzymywać kontrolę nad sztuczną inteligencją, będzie też w stanie wysyłać roboty do badania innych planet. Jako ludzie jesteśmy stworzeniami niezwykle delikatnymi, bardzo wrażliwymi na promieniowanie radioaktywne, dlatego przyszłe ludzkie generacje będą wysyłać roboty w celach badawczych. Być może inne cywilizacji, które dotarły do naszej planety również badają ją za pomocą robotów. Można także stworzyć hybrydę łączącą robota z człowiekiem, ale jest to zadanie niebezpieczne. Nikt nie jest w stanie ocenić jak bardzo. Większość naukowców uważa, że do stworzenia sztucznej inteligencji, zdolnej do wykreowania własnej świadomości mamy jeszcze kilkadziesiąt lat i z tym problemem uporają się następne pokolenia dlatego na razie nie trzeba sobie tym zawracać głowy. Jednak już teraz widać rysujące się problemy. Np. buduje się drony, które same będą podejmować decyzję przeprowadzenia ataku i pozbawienia życia innego człowieka. Samoprowadzące się samochody będą podejmować decyzje, czy chronić za wszelką cenę życie swojego pasażera czy też mijanych przechodniów. To tworzy niebezpieczne precedensy.

Nauka stara się zrozumieć budowę wszechświata. Tworzy to wiele problemów. Jest np. możliwe że to, co postrzegamy jako fizyczny wszechświat może istnieć w ściśle określonym wymiarze, który zamknięty jest w innym wymiarze. To tak jak otworzyć stronicę ksiażki i zamknąć się w słowach tylko na jej jednej stronie bez dostępu do pozostałych. Równoległe wszechświaty to niedostępne dla nas strony tej książki. Nauka jest na razie bezradna w próbie kontaktu z innym wymiarem. Być może jednak wraz z upływem czasu uda nam się lepiej zrozumiec naturę szczelin czasoprzestrzennych. Być może dorobimy się też teorii, która wyjaśni naturę ciemnej energii i odpowie jak doszło do Big Bangu. Mamy do dyspozycji wiele teorii matematycznych, ale nie wiemy która z nich jest właściwa. Sara Seager – astrobiolog z MIT – która zajmuje się badaniem exoplanet a zwłaszcza możliwością istnienia na nich życia, opracowała niedawno poprawioną wersję Równania Drake’a, które określa prawdopodobieństwo istnienia takiego życia.

Z pewnością pomoże w tym najnowszy teleskop – James Webb – który zastąpi poczciwego Hubble’a. Będzie on nie tylko w stanie dostrzec planety krążące wokół odległych gwiazd, ale także stwierdzić czy mają one atmosferę. James Webb zostanie umieszczony w tzw. punkcie Lagrange’a, półtora miliona km. od Ziemi! Hubble został wyniesiony w przestrzeń kosmiczną przez wahadłowiec i orbituje dookoła naszej planety. Webb zostanie przetransportowany w wyznaczone dla niego miejsce w październiku 2018 r. przez rakietę Ariane 5. Teleskop zapewni unikalną możliwość zbadania składu chemicznego atmosfery obserwowanej planety i natury światła gwiazdy, które będzie penetrować atmosferę krążących wokół niej planet. To podpowie, czy na takiej planecie jest możliwy proces fotosyntezy, czy rozwijające się tam życie produkuje tlen. Dlatego niekoniecznie dojdzie do bezpośredniego odkrycia życia pozaziemskiego, ale zdobyte informacje znacznie zwiększą pewność, że planeta spełnia warunki do jego istnienia. Prawdopodobieństwo to z pewnością wzmocni obecność wody na plenecie a także niektóre izotopy węgla, które powstąją wyłącznie w obecności tlenu. James Webb będzie mógł obserwować planety odległe od Ziemi o 4 lata świetlne i bez wątpienia jest w stanie znaleźć planetę na której rozwija się życie. Zanim jednak do tego dojdzie być może takie życie zostanie wcześniej znalezione na Marsie czy na którymś z księżyców Jowisza lub Saturna. Jim Al-Kahili uważa, że życie na innej planecie zostanie wykryte najpóźniej w 2019 r. Takie odkrycie kompletnie zmieni sposób patrzenia na kosmos – nie tylko jako na miejsce, gdzie można się osiedlić ale także, że gdzieś we wszechświecie istnieje inteligentne życie. Do tej pory nie otrzymaliśmy wyraźnego sygnału istnienia takiego życia mimo, że sami nieustannie wysyłamy sygnały naszej obecności. Takie elektromagnetyczne sygnały jesteśmy w stanie tworzyć dopiero od stu lat i dotarły one najwyżej na odległość 100 lat świetlnych od naszej planety, co przy wielkości wszechświata jest jak wymachiwanie chorągiewką na środku ogromnego oceanu.

Nauka i technologie

Kiedy po II WŚ Amerykanie przejęli japońską technologię i koncept tworzenia potężnych międzykontynentalnych balonów, wydawałoby się, że jest to ślepa uliczka. Jeszcze przed wojną przekonali się o tym Niemcy, kiedy nad New Jersey spektakularnie spłonął wypełniony wodorem gigantyczny Hindenburg. Po tej katastrofie Niemcy porzuciły tworzenie balonów i zajęły się budową samolotów odrzutowych i rakiet. Z sukcesem zresztą. Tymczasem Wujek Sam uznał, że balony a właściwie statki powietrzne mają przed sobą wielką przyszłość i równolegle z programem nuklearnym i kosmicznym zaczął w ścisłej tajemnicy pracować na budową takich pojazdów. Projekt Mogul był pierwszym wielkim programem, w ramach którego budowano ogromne balony. Byłly to czasy kiedy na orbicie okołoziemskiej nie było jeszcze satelit szpiegowskich a Ameryka chciała konecznie wiedzieć jak przebiegają radzieckie próby atomowe. Aby to osiągnąć potrzebny był pojazd nie tylko zdolny odbyć lot nad gigantycznym krajem jakim był Związek Radziecki, ale mógł on także pozostać poza zasięgiem jego obrony przeciwlotniczej. Balon, który byłby w stanie podróżowac w stratosferze był do tego celu idealnym pojazdem pod warunkiem, że zdołałby utrzymac stałą wysokość lotu. Inżynierom pracujący nad projektem udało się coś takiego osiągnąć a balon szybował w górnej warstwie stratosfery na wysokości 30 km – poza zasięgiem nalepszych nawet odrzutowców tamtych czasow. Wyposażono go superczułe mikrofony, które odbierały sygnały niskiej częstotliwości tworzone przez wybuch jądrowy. Balon był także w stanie pobierać próbki powietrza na podstawie których analizowano opad radioaktywny. Do dziś do końca nie wiadomo czy projekt ten przyniósł zamierzone rezultaty. Rosjanie byli przerażeni perspektywą bezkarnego obserwowania ich na ich wlasnym terytorium i słali nieskończone protesty. Balony te były tak tajne, że amerykański kontrwywiad stworzył legendę latającego dysku aby ukryć fakt, że jeden z takich balonów rozbił się w okolicach Roswell i nie został w porę odnaleziony przez specjalnie przeznaczoną do tego ekipę. W 1994 r. US Air Force opublikowało nawet raport, z którego wynikało, że w czerwcu 1947 r., w okolicach Roswell rozbił się ogromny balon zwany “Mogul Flight No.4”. Projekt Mogul zakończony został ostatecznie w 1949 r., ale zaraz po nim gigantyczne balony budowno w innych tajnych projektach: Moby Dick i Genetrix. Rosjanie w końcu znaleźli słaby punkt balonu i kiedy po nocnym locie obniżał on pułap (ze względu na ochlodzenie powietrza), stawał się łatwym celem dla MiG-ów. Rosjanie dokładnie przeanalizowali zdobycz a zwłaszcza odporne na niską temperaturę filmy, na których robiono zdjęcia szpiegowskie. Udało im się opracować własną technologię produkcji takiego filmu i zastosowano go póżniej w sondzie “Łuna-3”, która fotografowała ciemną stronę Ksieżyca.

Wydawałoby się, że tym razem balony odeszły już na dobre do lamusa i mogą być najwyżej używane w celach rekreacyjnych. Okazuje się jednak, że to wlaśnie one mogą być przyszłością transportu lotniczego i nie tylko. Amerykanie pokazali własnie swoje najnowsze dziecko z rodziny statków powietrznych. Nie nazywa sie go już balonem czy sterowcem a blimpem czyli grubasem. “Airlander 10” jest prawdziwym gigantem wypełnionym helem. Ma 92 m długości i jest obecnie największym na świecie pojazdem unoszącym się w powietrzu. Może nieprzerwanie lecieć przez 5 dni na wyskości 6100 metrów nad ziemią. Prób dokonywano już kilka lat wcześniej, ale dopiero teraz pojazd potwierdził wszystkie swoje parametry i unosił się nad ziemią przez 3 godziny. Jego powłoka uszyta jest z materiału zwanego Spectra, który stosuje się w kamizelkach kuloodpornych Blimp ma być w przyszłości stosowany do patrolowania granic, kontroli tłumu, jako platforma do robienia zdjęć z powietrza a także do prowadzenia badań naukowych. Wojsko od lat testuje takie blimpy i wiele z nich posiada na swoim wyposażeniu. Żaden jednak nie dorównuje wielkością “Airlander 10”. Dużych rozmiarów blimp jest idealnym pojazdem szpiegowskia ale może być jednocześnie stosowany platforma bojowa. Zawieszony przez kilka tygodni nad afgańskimi – niedostępnymi z ziemi – górami nie tylko kontroluje ruchy Talibów, ale także odpala bojowe rakiety. Blimp jest także w stanie kontrolować komunikację telefoniczną na wielkim obszarze ( o średnicy ponad 500 km) i obserwować obszar trzy razy większy niż Polska.. Może także sam być źrodłem komunikacji i podtrzymywać na ziemi łączność bezprzewodową. W wersji wojskowej pokryty jest substancją, która skutecznie niweluje odbicie radaru przez co jego możliwości szpiegowskie znacznie wzrastają. Można z niego obserwować ruch kilkuset samochodów jednocześnie i filmować ruch w mieście z niezwykłą dokladnością kamerami o wysokiej rozdzielczości. Taki blimp nieustannie wisi np. nad Kabulem w Afganistanie, wykrywając kolejne próby podłożenia bomby pod drogą. Woskowy blimp wykazałl także swoją skuteczność w zwalczaniu pociskow balistycznych naprowadzając na nie wojskowe myśliwce. Zaletą blimpów jest ich wielkość. Na olbrzymim cielsku statku powietrznego można zamontować setki anten, dlatego idealnie nadaje się jako powietrzna stacja obrony przeciw atakowi nuklearnemu.

Docenili to już dawno Rosjanie i ich odpowiedzią na “Airlandera” ma być “Atlant-30”, który ma odbyć pierwsze powietrzne proby w przyszłym roku. Będzie on w stanie osiągnąć pułap 10 tys. m., gdzie może wynieść 170 ton aparatury a nawet broni. Jego transportowa wersja będzie w stanie przenosić trzy czołgi T-90 albo 8 pojazdów piechoty. Innym rosyjskim blimpem ma być Berkut, który bedzie pojazdem szpiegowskim zdolnym do unoszenia się w stratosferze. Dzięki temu stanie się on tanią alternatywą dla satelit a jednocześsnie historia balonów zatoczy pełlne koło, bo taki był cel Projektu Mogul, zanim w ogóle zbudowano pierwszego sztucznego satelitę.

Polska również zainteresowana była balonami stratosferycznymi. W 1938 r. zbudowano balon o nazwie “Gwiazda Polski”, który miał pobić amerykański rekord świata wysokości (kpt. Stevens, 22 tys. m.) i osiągnąć pułap 30 km. Był to największy na świecie tradycyjny stratostat czyli balon stratosferyczny Przedsięwzięciu patronowal prezydent Mościcki i gen. Sosnkowki. Balon uszyty był z gumowanego jedwabiu a specjalny patent do tego celu stworzono w fabryce gumy w Sanoku. Kiedy balon napełniano wodorem plany startu pokrzyżował halny. Musiano natychmiast wypuścić gaz z balonu, ale targana wiatrem powłoka stworzyla efekt tarcia i iskrę, która zapaliła resztkę wodoru w balonie. nastąpiła eksplozja, która zniszczyła powlokę balonu, ale gondola pozostała nienaruszona. Balon udało się naprawić i drugą próbę zamierzano podjąć we wrześniu 1939 r. Do tego celu zakupiono w USA duże ilości helu. Do lotu jednak – z wiadomych względów – nigdy nie doszło.

Nauka i technologieUFO i ET

W tym roku mija 70 rocznica katastrofy latającego spodka w Roswell. 14 czerwca, 1947 r. William Brazel, zarządca na ranczu Foster, znalazł na pustyni dziwacznie wyglądające szczątki rozbitego pojazdu. O znalezisku zawiadamomił szeryfa odległego o 50 km miasteczka Roswell a ten zadzwonił do najbliższej bazy wojskowej. Tak rozpoczęła się legenda domniemanego latającego spodka, należącego do pozaziemskiej cywilizacji, który rozbił się na pustyni w Nowym Meksyku. W świat poszedłl komunikat, który informował, że:

“Siły powietrzne ogłosiły, że został znaleziony latający dysk i jest on w posiadaniu armii. Dysk został znaleziony tydzień temu niedaleko Roswell, Nowy Meksyk i został przewieziony do Wright Field w Ohio w celu dokładniejszego zbadania.”

Następnego dnia armia kompletnie zmieniła swoją opinię w tej sprawie, wywołując tym burzę domysłów i teorii konspiracji, które trwają do dziś. Kolejne podejście do legendy Roswell zaprezentował Nick Redfern, który wydał właśnie książkę poświeconą temu wydarzeniu pt. “The Roswell UFO Conspiracy” (“Konspiracja wokół UFO z Roswell”). Nick Redfern jest znanym na świecie ufologiem i napisał do tej pory ponad 40 książek na temat UFO, zombies, MiB i wielu innych kontrowersyjnych tematów.

Aż trudno uwierzyć, że od wypadku w Roswell minęło już 70 lat! Katastrofa ta jest światową ikoną UFO i stała się klasyką tematu. Na temat Roswell wylano już cały ocean atramentu i można odnieść wrażenie, że trudno jest tu cokolwiek dodać. Książka Redeferna jest zaskakująca, bo daje nowe podejście do katastrofy w Roswell. Na dodatek jest ono znacznie bardziej mroczne niż można by się było tego spodziewać. Zaskakująco niewiele jest w niej na temat latających spodków, za to porusza tematy wczesnych amerykańskich supertajnych eksperymentów z nowymi pojazdami lotniczymi i lataniem na ogromnych wysokościach. Jako króliki doświadczalne w tych tajnych programach mieli brać udział jeńcy wojenni, więźniowie, ale także pensjonariusze szpitali psychiatrycznych. Z tej perspektywy Roswell niekoniecznie jest wydarzeniem związanym z UFO a raczej z mrocznymi sekretami amertykańskiej armii, które należalo utrzymać w tajemnicy za wszelką cenę.

Wszystko zaczęło sie od rozmowy, jaką w 2001 r. Redfern przeprowadził ze starszą panią, która była weteranem ostatniej wojny światowej i pracowała w Oak Ridge w stanie Tennessee przy tworzeniu bomby atomowej. Redfern nie spodziewał się jakichś nowych rewelacji na temat tego programu, ale nieoczekiwanie jego rozmówczyni zaczęła opowiadać o tajnych eksperymentach lotniczych i potwornie zmasakrywanych ciałach ludzi, którzy byli przedmiotem tych eksperymentów. Wśród ciał rozpoznała ludzi pochodzenia japońskiego, inwalidów a także ludzi wyglądających zupelnie normalnie, którzy okazali się być więźniami skazanymi na długie, wieloletnie wyroki za szczególnie ohydne zbrodnie jakie popełnili. Ludzi tych wykorzystywano do doswiadczeń lotniczych z lotami na olbrzymich wysokościach. Kobieta ta skontaktowała Redferna z trzema innymi osobami, które również posiadały wiedzę na temat natury tych eksperymentów. Częśc uzyskanego w ten sposob materiału wykorzystał Redfern w swojej książce: “Body Snatchers in The Desert” (“Porywacze ciał na pustyni”). Przez wiele lat Nick Redfern współpracował ze znaną badaczką UFO – Kathy Kasten. Wydarzenia w Roswell znajdowały się w centrum jej zainteresowania. Ona również dotarła do informacji wskazujących, że w Nowym Meksyku prowadzono eksperymenty wojskowe z udziałem ludzi. Kathy Kasten zmarła w 2012 r. a jej rodzina przekazała jej archiwum Redfernowi. Od tego momentu autor zdobył znacznie więcej materiałów potwierdzających swoją teorię, które umieścił w najnowszej książce. Jest ona kontrowersyjna nie tylko dlatego, że pokazuje w nowym świetle okrutne eksperymenty na ludziach jakie przerowadzano w USA, ale także dlatego, że katastrofa w Roswell być może wcale nie była tym, z czym kojarzy ją cały świat. UFO być może stało się kolejną warstwą dezinformacji, która miała ukryć to, co naprawdę działo się w okolicach Roswell. Nieoczekiwanie debata na temat tego, co naprawdę wydarzyło się w Roswell po 70 latach znów nabrała rumieńców.

To, że katastrofa w Roswell nie ma być może nic wspólnego z UFO, krążyło w powietrzu od dawna. W 1997 r. wysokonakładowy magazyn “Popular Mechanic” ogłosił, że lada chwila zostaną odtajnione akta związane z Roswell i zamiast UFO będą w nich Niemcy i Japończycy, naukowcy przywiezieni do USA w ramach operacji Paperclip a także eksperymenty na ludziach. Do ujawnienia dokumentów nigdy nie doszło, ale jest niezwykle interesujące, że magazan zdawał sobie sprawę z istnienia drugiego dna w historii Roswell. W 1991 r. znakomity badacz UFO Leonard Stringfield opublikował inforamcje na temat eksperymentów na ludziach dokonywanych przez amerykańską armię w laboratorium w Los Alamos w latach 40-tych zeszłego wieku. Luminarze amerykańskiej ufologii sa wstrząśnięci rewelacjami Redferna i jego ksiażka nie przysporzyła mu przyjaciół. Klasyk tematu Stanton Friedman w ogóle nie chce dyskutować tej teorii ale inny znany amerykański ufolog – Kevin Randle – wręcz przeciwnie. Roswell wciąż pozostaje świętym miejscem w ufologii. Jeśli próbować je zbeszcześcić wielu ludzi reaguje emocjonalnie. Redfern jednak uważa, że jego celem jest odnalezienie prawdy niezależnie od tego jakie są oczekiwania.

Kiedy II WŚ doszła do swojego końca natychmiast zaczęto zastanawiać się nad następnym poważnym zagrożeniem – tym razem ze strony potężnego ZSRR. To z tego powodu ściągnięto do Nowego Meksyku tysiące niemieckich naukowców, którzy pracowali w laboratoriach wojskowych w White Sands i Alamogordo, tworząc m. in. program rakietowy. O wiele mniej jednak wiadomo o Japończykach, których na podobnej zasadzie jak nazistów także ściągnięto do USA. Japończycy podczas wojny pracowali nad zaawansowanymi technologicznie balonami, które miały bombardować amerykańskie terytorium. Naukowców i balony ściągnięto do Nowego Meksyku, gdzie kontynuowano dalsze badania. Japończycy stosowali balony bezzałogowe, które unoszone silnym prądem powietrznym pokonywały Pacyfik przedostając się nad kontynent amerykański. Była to pierwsza, prymitywna co prawda, broń międzykontynentalna. Podczas wojny Japończycy byli w swojej pierwszej fazie balonowych eksperymentów i planowali zbudować znacznie większe powietrzne pojazdy z załogą samobójców kamikadze na pokładzie. Podstawowym problemem jaki napotykano było zachowanie organizmu ludzkiego w ekstremalnych warunkach na dużej wysokości, gdzie nie tylko zmienia się ilość tlenu ale i ciśnienie atmosferyczne. W latach 1946-47 zbudowano w USA (w ramach projektu Mogul) 6 takich pojazdów, które były w stanie dotrzeć na skraj ziemskiej atmosfery. Ich załogę stanowiły początkowo małpy a nawet świnie. W którymś momencie przekroczono niewidzialną, etyczną linię i zaczęto wysyłać w takie podroże ludzi. Tak Niemcy jak i Japończycy używali ludzi do swoich ekperymentów już w czasie wojny. Powszechną grozę wywołały doświadczenia na ludziach przeprowadzane przez Josepha Mengele. Eskperymenty te były zaiste nieludzkie i często kończyły się śmiercią człowieka używanego jako królik doświadczalny. Obsesją Mengele były doświadczenia na dzieciach i karłach. Wiele takich doświadczeń dotyczyło zachowania się ludzkiego ciała w warunkach lotów na olbrzymich wysokościach. Luftwaffe było główną siłą uderzeniową Hitlera i nieustannie testowano nowe konstrukcje lotnicze, ktore przewyższały wszystko to, co stworzyli przeciwnicy III Rzeszy. Po wojnie rozpoczął się nowy wyścig – tym razem w przestrzeń kosmiczną a wiedza na temat zachowania organizmu ludzkiego w ekstremalnych, kosmicznych warunkach właściwie nie istniała. Posiadanie pojazdów mogących poruszać się poza ziemską atmosferą miało także swój wymiar militarny. Większość takich eksperymentów zakończyła się totalną klapą i niewiele na nich skorzystano. Spadały nie tylko stratosferyczne balony, ale także rakiety V-2 testowane na amerykańskich poligonach. Projekty te były ściśle tajne i dlatego szybko zorganizowano sprawnie działające oddziały, których zadaniem było jak najszybciej dotrzeć do miejsca katastrofu i pozbierać wszystkie elementy pojazdu a także ciała załogi. Jednak w przypadku Roswell pierwszym na miejscu zdarzenia był lokalny ranczer a nie wojsko. Sytuacja tym razem wymknęła się spod kontroli. Po początkowym ogloszeniu, że w Nowym Meksyku rozbił się latający dysk nieznanego pochodzenia, już następnego dnia ogłoszono, że był to balon meteorologiczny i ta oficjalna wersja pozostała niezmienna do dziś – co nie dziwi – bo ujawnienie, że w takich eksperymentach korzystano z nieludzkich doświadczeń hitlerowskich zbrodniarzy takich jak Mengele z pewnością nie przysporzyłoby popularności Ameryce, postrzeganej jako obrońca ludzkości. Mimo, że dośwadczenia Mengele są uznawane jako przekraczające wszelkie normy etyczne to dokumentacja jaką prowadził zaginęła i niewiadomo gdzie znajduje się dzisiaj i czy nadal ktoś z niej korzysta.

Pod koniec wojny Japończykom udało się wysłać w stronę amerykańskiego kontynentu szereg niewielkich balonów, do ktorych podwieszone były bomby. Balony te nazywały się Fu-Go (fusen bakudan) i w większości nie wyrządziły większych szkód, poza wzniecaniem pożarów lasów – co zresztą było jednym z celów Japończyków (w wyniku tej akcji na terenie USA zginęło łącznie 6 osób). Pracowano także nad znacznie większymi balonami, do których miała być podwieszona gondola, gdzie lot balonu i wybór celu ataku kontrolować miała załoga kamikadze. Ludzie wybierani do tego celu byli – nawet jak na warunki japońskie – niewielkiej postury, aby nadmiernie nie ociążać balonu. Podczas wojny Japończycy wysłali w sumie ponad 9 tys. balonów – wszystkie bezzałogowe. Co prawda nie wyrzadziły one większych szkód, ale w planach Japończyków to nie bomby miały być główną bronią tych balonów a zabójcze mikroby anthrax i inna niebezpieczna broń biologiczna tworzona w Instytucie Noborito. Po zwycięstwie nad Japonią Amerykanie przejęli plany japońskich super Fu-Go i zaczęli testować je nad Nowym Meksykiem. Być może przejęli także gotowe na wszystko załogi tych balonów i wykorzystali stracenców do własnych testów. To by tłumaczyło, dlaczego zakład pogrzebowy w Roswell dostał zamówienie na niewielkich rozmiarów trumny. Sierżant Melvin Brown, który widział ciała ofiar katastrofy w Roswell opowiadał swojej rodzinie, że z wyglądu przypominali Chińczyków. Nie ma tu więc ani słowa o szarakach o wielkich czarnych oczach. Jeśli balon eksplodował w powietrzu, to jego szczątki rozrzucone były na dużej przestrzeni. Być może dlatego mowiąc o Roswell ma się często na myśli także inne miejsca, gdzie znaleziono szczątki nieznanego pojazdu. Lżejsza powłoka balonu mogła dryfować, spadając w powietrzu, gdy ciężka gondola spadała jak kamień pionowo w dół. Jedno z ciał znaleziono w miejscu oddalonym od miejsca katastrofy. Brazel opowiadał o tym, że leżało ono w sporej odległości od wraku. Widział je też Dave Proctor, który pracował z Brazelem. Trauma po tym co zobaczył towarzyszyła mu przez resztę życia. Wspomniana wcześniej Kathy Kasten odkryła, że znalezione przez Brazela ciało wciąż żyjącego załoganta pojazdu zabrano do niedalekiego Fort Stanton. Jest to historyczny fort wojskowy, ale w czasach II WŚ przetrzymywano tam internowanych w Ameryce Japończyków. W forcie mieszkali także ludzie nieuleczalni chorzy psychicznie, których – jak sugeruje Redfern – także wykorzystywano do eksperymentów.

Oddziały, których zadaniem było posprzątanie po takiej katastrofie, nie od razu znalazły wszystkie pozostałości z obiektu rozbitego w Roswell. Ranczer William Brazel dotarł tam przed wojskiem i rozpoczął tym samym legendę latających spodków. Z bazy wojskowej do której zadzwonił szeryf Roswell natychmiast wysłano grupę oficerów kontrwywiadu, z których najsławniejszym stał się major Jessie Marcel, ale byli tam też inni oficerowie jak: Sheridan Cavitt i Bill Rickett. Z pewnością nie znali oni szczegółów na temat rozbitego pojazdu – jeśli był on przedmiotem eksperymentów armii – widzieli za to ciała załogantów i mimo to, do końca życia utrzymali tajemnicę tego co zobaczyli. Cavitt nie opowiedział tego nawet na łożu śmierci. Umierał w bólach na raka, ale odmówił przyjmowania środków znieczulających w obawie, że pod ich wpływem powie coś, co zobowiązał się utrzymać na zawsze w tajemnicy. Wygląda na to, że Rickett i Cavitt dobrze wiedzieli do kogo należą ciała znalezione w Roswell.

Po pierwszej informacji, że na pustyni Nowego Meksyku rozbił się pojazd nieznanego pochodzenia ustalono oficjalną wersję, że rozbił się tam balon meteorologiczny. Nie był to jednak balon meteorologiczny. Szczątki które pokazano były zrobione z polietylenu laminowanego aluminium. Pochodziły z balonu, ktory należał do ściśle tajnego programu jaki wówczas realizowano. Zazwyczaj najciemniej jest pod latarnią i dlatego aby ukryć fakt prowadzenia takiego programu znalezione szczątki przypisano niewinnym doświadczeniom meteorologicznym, które powinny uspokoić rozgrzane umysły. Był to więc rzeczywiscie balon tyle, że jego prawdziwa funkcja nigdy nie zostala ujawniona. Gdyby to zrobiono, szybko okazałoby sie, że Stany Zjednoczone prowadzą doświadczenia wykorzystując ludzi jako króliki doświadczalne. Szczątki pojazdu i ciała zalogi zabrano do bazy Wright – Patterson w Ohio, co nie dziwi bo tam prowadzone były badania nad nieznanymi technologiami. Nieznane technologie niekoniecznie musiały pochodzić z innej planety. Takie technologie tworzyli w czasach II WŚ Niemcy i Japończycy. Nie ulega wątpliwości, że testy z użyciem balonów były przeprowadzane intensywnie nad Nowym Meksykiem. Ten sam William Brazel, który znalazl szczątki pojazdu na pustyni mówił o dwóch wcześniejszych przypadkach, gdzie na jego ziemi rozbiły się inne balony. To, że Brazel nie rozpoznał w robitym wraku balonu bo był on przejawem nowej i tajnej wówczas technologii. Brazel widział także na znalezionych szczątkach dziwaczne pismo, które wziął za hieroglify, gdy tymczasem mógł to być równie dobrze napis japoński, skoro załogę pojazdu stanowili japońscy jeńcy wojenni. Japończykami byli również inżynierowie sprowadzeni po wojnie do USA z Japonii, którzy pracowali nad tym projektem i to oni mogli pozostawić na balonie wyglądające jak hieroglify napisy.

Teoria o tajnych doświadczeniach z balonami i ludzkimi załogami, które ginęły w czasie eksperymentów ma wiele podstaw. Czy wlaśnie do tego doszło w Roswell? Nikt dziś dokładnie nie wie, co wydarzyło się tam w lipcu 1947 r. Czy były to międzykontynentalne balony sprawdzanie w ramach projektu Mogul? Jest to możliwe, bo balony Mogul były gigantami o średnicy ponad 200 metrów. Nie były okrągłe a przypominały raczej spłaszczonego pączka. Były to czasy w których nawet nie myślano o umieszczeniu sputników szpiegowskich na orbicie okołoziemskiej. Potężny stratosferyczny balon wykorzystując prądy powietrzne mógł podróżować nad terytorium ZSRR poza zasięgiem radzieckich myśliwców i bezkarnie fotografować instalacje wojskowe. Nie mamy jednak żadnego dowodu na to, że w Roswell rozbił się taki właśnie balon. Dlatego patrząc na wypadki w Roswell należy wciąż robić to z otwartym na wszelkie możliwości umysłem. Na plakacie wiszącym w biurze agenta Muldera napisano: “Chcialbym uwierzyć” tyle, że taka postawa utrudnia niezależne podejście do tematu. Wielu ludzi nie potrafi myśleć o Roswell bez patrzenia na to w kontekście UFO. Zastanawia więc dlaczego prawda o Roswell jest nadal – po 70 latach – ukrywana przez amerykańskie agencje rządowe? Jeśli pracowano wówczas nad jakąś tajną technologią to dziś z pewnością nie jest ona niczym sensacyjnym. Jednak to, co sprawia, że sekret nadal jest utrzymywany to natura przeprowadzanych wówczas eksperymentów, która wiązała się z wykorzystywaniem ludzi jako królików doświadczalnych na dodatek wbrew ich woli. W 1946 r minął zaledwie rok od zakończenia wojny z Japonią. Byla to okrutna wojna, która pochłonęla miliony ofiar. Hekatomba Iwo-jimy czy atak atomowy na Hiroszimę pokazał jak mało warte jest dla wojskowych strategów życie ludzkie. Pułkownik Corso napisał o Roswell słynną książkę “The Day After Roswell” wskazując na pozaziemskie pochodzenie pojazdu, który miał się tam rozbić. Czy jednak Corso wierzył w to co opisywał? Jednym z jego najbliższych przyjaciół był gen. Charles Willoughby. Był on szefem programu wojskowego, który sprowadzał do USA japońskie technologie i naukowców przejętych po II WŚ. Być może książka Corso była celową dezinformacją po to, by ukryć mroczne detale tego programu.

Problemem Roswell jest to, że jest postrzegany jako historia związana z UFO. Main-stream media utrwaliły ten obraz w świadomości społecznej traktując go jako temat dobry na sezon ogorkówy nigdy nie prowadząc poważnego dziennikarskiego śledztwa w tej sprawie. Dlatego dziś, po 70 latach od wydarzeń w Roswell wciąż tak niewiele wiemy o tym co naprawdę wydarzyło sie w Nowym Meksyku w lecie 1947 r.

Natura i środowiskoNauka i technologie

Wielu meteorologów dochodzi do zaskakującej konkluzji, że manipulacje pogodowe stały się nową meteorologiczną normalnością. Taki radykalny wniosek wynika z prostego faktu, że coraz trudniej jest przewidzieć pogodę nawet na kilka dni do przodu. Meteorologia jest dyscypliną naukową opartą na solidnej statystycznej wiedzy, obserwacji zjawisk i przewidywania ich efektów w postaci zmian pogodowych do jakich w ich wyniku powinno dojść. Posiada ona przepastne archiwum ekspertyz pogodowy, modeli komputerowych, pełne zrozumienie procesów zachodzących w klimacie i nadal nie jest w stanie przewidzieć jaka pogoda będzie za dwa dni. Obserwując prognozę pogody – zwłaszcza w sytuacji kiedy zapowiadała się gigantyczna śnieżna burza – wielokrotnie byłem świadkiem kompletnej kompromitacji telewizyjnego “zaklinacza deszczu”. Nerwowe napięcie rosło, gdy przez kilka dni budował on apokaliptyczny obraz śnieżnego armagedonu. Cały rejon przygotowywał się do odparcia tego ataku, szkoły i urzędy zamykano tego dnia nie chcąc narażać ludzi na trudy przedzierania się w trudnych warunkach i kiedy następował wyznaczony dzień… z nieba spadało najwyżej kilka płatków śniegu… Ludzie ze zdumieniem i frustracją wyglądali przez okna oczekując najgorszego, gdy tymczasem nic się nie działo. Jeśli zawodzi prognozowanie pogody, którą stara się przewidzieć sztab dobrze wyszkolonych i wykształconych ludzi posiadających dane satelitarne i najlepszy sprzęt meteorologiczny, to musiało w takim razie zajść coś jeszcze – manipulacja pogodą.

Mówienie o manipulacji pogodą na pierwszy rzut oka brzmi jak początek kolejnej szalonej teorii konspiracji, ale przecież już w latach 80-tych poprzedniego wieku Rosjanie przygotowując się do Igrzysk Olimpijskich w Moskwie zapowiedzieli, że zastosują najnowsze zdobycze nauki aby sprawić, że w czasie igrzysk niebo nad Moskwą będzie błękitne – i było! Wszystko to miało miejsce prawie 40 lat temu i od tego czasu wiele się zmieniło. Wpływanie i stymulowanie procesów atmosferycznych przekroczyło kilka rzędów wielkości. Co powoduje, że ktoś chciałby manipulować pogodą? Można podejść do tego w klasyczny sposób uznając, że jak nie wiadomo o co chodzi, to na pewno chodzi o pieniądze a pogoda, zwłaszcza ta właściwa to prawdziwe pieniądze. Utrzymanie przez kilka tygodni zimnej pogody opóźni plony a co za tym idzie wpłynie na ceny derywatów na giełdzie towarowej. Nie trzeba być rolnikiem, żeby na uprawach zarabiać ogromne pieniądze. Wystarczy wiedzieć czy plony będą na czas czy też będą spóźnione. Zimny miesiąc spowoduje większe zużycie paliw kopalnych, bo domy nadal trzeba będzie ogrzewać. Taką wiedzę również można zamienić na brzęczącą monetę. W czasach prezydenta Clintona powstał termin eko terroryzm, gdzie poprzez manipulowanie pogodą można wymusić na krnąbrnym kraju takie zachowanie, jakie się od niego oczekuje. Można to robić także we własnym kraju. Kalifornia od lat jest ofiarą permanentnej suszy. Wiele pól uprawnych jakie wydarto pustyni znów stało się pustynią i przy okazji zmieniło właściciela, bo taką ziemię od zbankrutowanych farmerów zakupiły wielkie korporacji płacąc za nią grosze. Od lat płonące lasy zniszczyły wiele domów a nawet małych miasteczek, które ludzie opuścili na zawsze. Co roku w kwietniu mierzy się grubość pokrywy śnieżnej w górach Sierra Nevada, bo na tej podstawie można określić ile wody będzie miała do swojej dyspozycji Kalifornia w ciągu gorącego zazwyczaj lata. Kalifornia jest warzywnym spichlerzem USA, bez jej rolnictwa wiele warzyw nie trafi na rynek co spowoduje kryzys i gwałtowny wzrost cen. Przez te kilka lat suszy warstwa śniegu w górach była zatrważająco cienka. Zanotowano nawet rok, w którym nie było jej wcale. W tym jednak roku wszystko się zmieniło. Najwyższy, historyczny poziom śniegu w Sierra Nevada został osiągnięty już w lutym a nie jak zazwyczaj w kwietniu. Z niedomiaru wody zrobił się nagle jej nadmiar, który w swoich skutkach jest równie niszczący. Woda zaczęła spływać w doliny i wylewać się z koryt rzek i strumieni. Zapora wodna w Orville wypełniła się wodą tak szybko, że zachodziła obawa, że tama pęknie i zetrze z powierzchni ziemi leżące u jej stóp miasta.

Pogoda jest niezwykle ważnym elementem każdego rodzaju ludzkiej aktywności. Ma na wszystko olbrzymi wpływ, dlatego ten kto posiada pogodę i potrafi ją kontrolować, kontroluje tak naprawdę niemalże wszystko. Gdyby hiszpańska armada płynąca w XVI wieku w stronę Anglii nie została rozbita przez potężny sztorm, historia dzisiejszej Europy wyglądałaby inaczej. Gdyby pogoda podczas lądowania Aliantów w Normandii w czasie II WŚ nagle stała się nagle sztormowa, kto wie ile lat dłużej trwałaby ta wojna. Przewidywanie a zwłaszcza umiejętna manipulacja pogodą jest wiec niezwykłym narzędziem kontroli. Tym narzędziem są smugi chemiczne popularnie nazywane chemtrails.

Chemtrails są przedmiotem zażartych dyskusji od lat. Nigdy oficjalnie nie potwierdzono ich istnienia, ale od kilku dekad stały się codziennym widokiem na niebie. Wciąż wielu ludzi oburza się, na samo wspomnienie, że zjawisko to nie jest naturalnym efektem tworzonym przez samoloty które ciągną za sobą smugi kondensacyjne a są częścią programu mającego na celu poważne zmiany pogodowe niezależnie od konsekwencji jakie ze sobą niosą. W Wikipedii już w pierwszym zdaniu nazywa się chemtrails teorią konspiracji, choć jak się dobrze przyjrzec wszystko widac jak na dłoni. Historia tworzenia smug chemicznych wcale nie jest taka krótka i zaczyna się w w 1945 r. kiedy to genialny matematyk z uniwersytetu w Princeton – John von Neuman zaprosił kolegów naukowców na konferencję poświęconą możliwościom modyfikacji zjawisk pogodowych. Taka umiejętność miałaby wg niego znaczenie dla… o nie… nie dla dobra ludzkości a dla przyszłej wojny! Taki był cel zjazdu tego szacownego naukowego gremium. Von Neuman jako pierwszy zdał sobie sprawę jak ważne są komputerowe modele pogody – dzięki temu można było stwierdzić w jaki sposób atmosfera zareaguje na zewnętrzną, chemiczną interwencję. Stąd już krótka droga prowadziła do kontroli nad klimatem. Von Neuman jako pierwszy zdał sobie także sprawę ze znaczenia takiego oddziaływania na pogodę, dzięki czemu można było osiągnąć globalne podejście do – oczywiście – inicjatyw politycznych. Trwała Zimna Wojna, którą można było wygrać bez krwawej jatki na polach bitewnych.

Rosjanie szybko zorientowali się jak wielkie znaczenie niesie ze sobą umiejętność manipulowania pogodą. Michaił Iwanowicz Budyko uznał, że należy znaleźć sposób w jaki można wpłynąć na promieniowanie słoneczne i rekomendował rozpylanie siarczanów w aerozolu w dolnej części stratosfery. Siarczany miały rozpylać samoloty i nazwano tą technologię w 1974 r. “Kocem Budyki”. Taka inicjatywa wymagała użycia tysięcy specjalistycznych samolotów i praktyczni Rosjanie uznali, że można rozpylać siarczany za pomocą pocisków artyleryjskich i rakiet.

Amerykański fizyk nuklearny Edward Teller, jeden z członków Projektu Manhattan napisał w 1997 r. pracę pt. “ Global Warming and Ice Ages: prospects for Physics Based Modulation of Global Climat Change” ( “Globalne Ocieplenie i Epoki Lodowcowe – przyszłość modulacji globalnych zmian klimatycznych na bazie fizyki”). Napisał m. in.

“jeśli polityka globalnego ocieplenia wymaga tego, że “coś musi zostać zrobione”, gdy nadal nie jesteśmy pewni czy trzeba robić cokolwiek, zwróćmy się do naszej unikalnej amerykańskiej siły tworzenia innowacji i technologii aby wpłynąć na globalne ocieplenie za pomocą najłatwiejszych do zastosowania środków. W czasie gdy naukowcy kontynuują swoje badania nad klimatycznym efektem gazów cieplarnianych powinniśmy zbadać sposoby wpływania na ten efekt. Wprowadzenie rozpraszających promienie słoneczne cząstek do stratosfery wygląda na obiecujące podejście. Czemu mamy tego nie zrobić?”

Jednak człowiekiem, który zdjął stygmat tabu z geoinżynierii był laureat Nagrody Nobla, holenderski naukowiec Paul Josef Crutzen – chemik atmosferyczny, zajmujący przyczyną powstawania dziur ozonowych. Jest on także nazywany “ojcem smug chemicznych”. Aktywnie wspierał on inicjatywę sztucznego ochłodzenie ziemskiego klimatu poprzez uwolnienie cząstek siarki w górnej części atmosfery, oraz innych elementów chemicznych w jej dolnej warstwie po to, aby odbić i rozproszyć promieniowanie Słońca z powrotem w przestrzeń kosmiczną. Obecnie głównym promotorem geoinżynierii jest kanadyjski naukowiec z Harvardu dr. David Keith, który potrzebę modyfikowania zjawisk pogodowych opisał w książce “The Case of geoengeneering” (“Pochwala geoinżynierii”)

Punktem zwrotnym w rozumieniu procesów zachodzących w atmosferze był wybuch wulkanu Mt Pinatubo w 1991 r. Wulkan wybuchł w niezwykle gwałtowny sposób po 500 latach milczenia. Podczas tej erupcji do atmosfery dostały się miliony ton dwutlenku siarki i powstała ogromna chmura otaczająca Ziemię, co na kilka lat wywołało naturalny proces ochładzania się klimatu na naszej planecie. Dzięki satelitom po raz pierwszy w historii ludzkości można było obserwować skalę wybuchu i jego efekt na klimat. To Mt. Pinatubo stał się także odpowiedzialny za potężną dziurę ozonową nad Antarktyką. Dzięki temu wydarzeniu można było w pełni zrozumieć proces tworzenia się i wpływania na klimat Ziemi. Część naukowców starała się wskazać na nieobliczalne efekty manipulowania klimatem takie jak skrócenie pory monsunowej w Azji, dalszą redukcję strefy ozonowej, zakwaszanie oceanów, zmniejszenie ilości energii słonecznej, wykorzystywanie manipulacji klimatem przez wojsko, ludzkie błędy, problemy z prawem miedzynarodowym a także kwestie moralne. Zmiany dokonane dziś stworzą konsekwencje z którymi będą musiały radzić sobie przyszłe pokolenia zwłaszcza, że wraz z rozpylaniem substancji chemicznych w atmosferze zmieni się skład powietrza, którym oddychamy, co może mieć i ma poważny wpływ na całą ziemską populację. Nie trzeba daleko szukać przykładu takiego globalnego wpływu na jakość życia i zdrowie ludzkości. Od lat 60-tych każdego roku pompuje się w glebę miliardy ton trujących pestycydów i ich efekt na ludzkie zdrowie już daje znać o sobie. Człowiek odgrywając rolę Boga nie bierze często odpowiedzialności za swoje czyny i nie jest w stanie przewidzieć ich dalekosiężnego efektu – mimo to nie ma moralnych hamulców aby powstrzymać się od takiego działania zostawiając jego efekt następnym pokoleniom. Dr James Roger Fleming w książce “Fixing the Sky – Checkered History of Weather and Climat Control” (“Naprawianie nieba – burzliwa historia pogody i kontroli klimatu”) przestrzega przed eksperymentami z ziemską atmosferą pisząc:

“Geoinżynierowie doszli do wniosku , że XXI wiek będzie “geotechniczny” – że atmosfera jest ściekiem ludzkości, który potrzebuje naprawy a Ziemia potrzebuje termostatu. Poszukują na to sposobu poprzez geoinżynierię i odpowiednią technologię. Jest to tragikomedia nadmiernej pychy i naiwności. Manipulowanie globalnym klimatem jest niesprawdzone, niestabilne i niewiarygodnie niebezpieczne”

Głosy rozsądku są jednak wołaniem na puszczy….

KosmosNauka i technologie

Ostatnia debata w Radio Paranormalium poświęcona byla tajemnicom Księżyca. Jest on ze wszech miar niezwykłym ciałem niebieskim i być może tam właśnie kryje się przyszłość energetyczna Ziemi, ze względu na olbrzymie złoża helu-3 jakie się tam znajdują.

Hel-3 jest izotopem zwykłego helu, który nie jest aż tak zwykły, bo zalicza się go do gazów szlachetnych. Najczęściej mamy z nim do czynienia, gdy trzeba nadmuchać balon, który przez to unosi się w powietrzu. Jeśli zaciągnąć się helem ludzki głos zmienia się nieoczekiwanie i ma bardzo zabawne brzmienie. Hel-3 jest izotopem helu, bo brakuje mu jednego neutronu co sprawia, że staje się przez to doskonałym paliwem w procesie fuzji jądrowej. Fuzja nuklearna jest reakcją, w której materia łączy się ze sobą, produkując energię bez zostawiania po sobie odpadów radioaktywnych a także jest wolna od produkcji CO2, co ma ostatnio coraz większe znaczenie w rosnącym nieustannie problemie tzw. “globalnego ocieplenia”… We współczesnych reaktorach w elektrowniach atomowych na Ziemi mamy do czynienia z reakcją rozszczepiania atomu , gdzie materia jest rozkładana na elementy. Uran lub Pluton jest w tym procesie rozszczepiany i dzięki temu powstaje ogromna ilość energii. Największym problemem procesu rozszczepiania atomu jest produkcja odpadów nuklearnych.

Hel-3 jest na Ziemi niezwykle rzadki, co jednak ciekawe, Słońce produkuje hel-3 jako efekt uboczny fuzji atomowej. Ulatnia się on z powierzchni Słońca razem wiatrem słonecznym i rozchodzi się po całej przestrzeni kosmicznej. Słońce jest oddalone od Ziemi 150 mln km i hel-3 nie dociera do naszej planety powstrzymywany przez ziemskie pole magnetyczne. To swoiste pole siłowe istnieje już od co najmniej 4 mld lat i hel-3 zamiast na Ziemi ląduje na… Księżycu. Przez te kilka miliardów lat powstała na Księżycu gruba warstwa tego izotopu, pokryta warstwą księżycowej gleby zwanej czasem megaregolitem. Leży on bardzo płytko, bo zaledwie 3 metry pod powierzchnią Srebrnego Globu, co sprawia, że w teorii jest on zaskakująco łatwy do wydobycia.

Hel-3 jest niezwykłym paliwem energetycznym. Energia uzyskana z tony tego izotopu jest równowarta energii uzyskanej z 50 000 000 baryłek ropy naftowej!!! Na każdy z wycofanych już ze służby amerykańskich wahadłowców można załadować 25 ton helu-3. Jeden taki wahadłowiec dostarczyłby energii wystarczającej na zaspokojenie potrzeb energetycznych całego USA przez okrągły rok! Na razie nikt nie stworzył jeszcze komercyjnego reaktora atomowego wykorzystującego reakcje fuzji atomowej, która mogłaby użyć helu-3. Obecnie w warunkach laboratoryjnych przeprowadza się doświadczenia z trzema rodzajami fuzji jądrowej. Pierwsza z nich wykorzystuje tzw. ciężki wodór, czyli deuter i tryt, które są izotopami wodoru. Produkują one w tym procesie olbrzymią ilość energii, ale wciąż efektem tej reakcji są odpady nuklearne. Drugim rodzajem fuzji nuklearnej jest łączenie ze sobą deuteru z helem-3. University of Wisconsin w Madison (Fusion Institute) pracuje nad tym problemem od 40 lat odnosząc spektakularne sukcesy. Obecnie pracuje tam niewielki reaktor, który tworzy elektryczność stosując ten rodzaj fuzji. W idealnym modelu fuzji nuklearnej stosuje się dwie molekuły helu-3. Taka fuzja produkuje największą ilość energii a produktem ubocznym reakcji jest zwykły hel i wodór. Nie ma odpadów nuklearnych ani gazów cieplarnianych. W procesie produkcji energii wykorzystuje się supermagnesy. Był to do tej pory najsłabszy punkt fuzji nuklearnej ze względu na problem ze stworzeniem takiego magnesu. Wraz z rozwojem wiedzy na temat nadprzewodników, opracowano technologię produkcji takich supermagnesów, co pozwala na stworzenie komercyjnych reaktorów fuzji nuklearnej. Podczas reakcji molekuły helu poddane są bardzo wysokiej temperaturze i ciśnieniu. Dzięki temu supermagnes może utrzymać cały proces pod kontrolą. Supermagnesom wymykają się jedynie neutrony, które mają naładowanie obojętne, natomiast protony i elektrony helu i wodoru są przechwytywane. Podczas rekcji fuzji powstaje chmura plazmy, która generuje energię. Do tej pory elektrownia atomowa rozszczepiając atom tworzyła energię, która podgrzewała wodę, tworząc skondensowaną parę wodną napędzającą klasyczną, starożytną w swoim pomyśle turbinę. W tym procesie na energię elektryczną przerabiane jest zaledwie 35-40% uzyskanej energii. Prosty rachunek wskazuje że 60% uzyskanej energii jest utracony na zawsze. Ten sam proces uzyskiwania energii wykorzystywany jest w elektrowniach stosujących paliwa kopalne, w elektrowniach atomowych rozszczepiających atom a także w procesie fuzji atomowej wykorzystującej ciężki wodór. Technologia ta powstała w 1781 r.! W fuzji nuklearnej wykorzystującej hel-3, elektryczność jest tworzona w samym procesie zachodzącym w reaktorze. Nie ma turbin i nie ma strat energii. Chmura plazmy elektrycznej jest idealną formą energii, którą pobiera się w formie prądu elektrycznego, koniecznego do funkcjonowania naszej cywilizacji. Plazma jest czwartym stanem skupienia materii. Materia występuje jako ciało stałe, ciecz, gaz i kiedy gaz jest podgrzany do niebywale wysokiej temperatury zamienia się w naładowane cząstki zwane plazmą. W fuzji nuklearnej z udzialem helu-3 elektryczność pobierana jest wprost z plazmy. Żadna inna znana nam forma pozyskiwania energii nie jest w stanie bezpośrednio stworzyć elektryczności.

Problem jednak w tym, że nie posiadamy na Ziemi reaktora, który pracowałby wyłącznie w warunkach fuzji helu-3. Powód jest oczywisty: hel-3 jest na Ziemi niezwykle rzadki i jest go trudno zdobyć nawet w ilościach potrzebnych do przeprowadzenie reakcji doświadczalnych. W sytuacji, kiedy ceny ropy zaczęły nagle spadać zabrakło motywacji do stworzenia odpowiednich warunków, które pozwoliłyby na przeprowadzenie poważnych doświadczeń z helem-3. W książce “The World is Flat” (“Świat jest płaski”) ekonomista Thomas Friedman wskazywał, że aby dokonać zmian na ziemi potrzebny jest tzw. “sygnał cenowy”. Wg niego, gdyby cena benzyny w Ameryce osiągnęła 5$ za galon (ok. 3.74 l), to wówczas powstałby nacisk społeczny a wraz z nim warunki do poszukiwania nowego źródła energii (obecnie cena w NJ to 2.25-2.35 za galon). Istnieje jednak jeszcze jeden zaskakujący motywator. Krajem, który posiada ogromną, energochłonną gospodarkę są Chiny. Ich ostatnia eksploracja Księżyca być może wcale nie wynika z pobudek naukowych, ale z chęci zagarnięcia złóż helu-3 jakie znajdują się płytko pod jego powierzchnią. To dla USA może być wystarczającą motywacją, aby wystartować ze programem budowy reaktorów atomowych wykorzystujących do swojego działania fuzję jądrową helu-3.

W ostatnich latach Chiny wysłały swoje łaziki na powierzchnię Księżyca. Dwa z nich wylądowały w styczniu i w lutym 2015 r. Nikt nie wie tak naprawdę jakie doświadczenia przeprowadzały na powierzchni Księżyca i czy pobierały próbki złóż helu-3. Chińska Agencja Kosmiczna nie pozostawia złudzeń, że program kosmiczny Chin jest nakierowany na wykorzystanie złóż helu-3. Obecnie szacuje się się, że helu-3 na Księżycu wystarczyłoby na zaspokojenie potrzeb energetycznych Ziemi – na obecnym poziomie zużycia – na następne 10 tys. lat! Nie dziwi więc, że dla praktycznych Chińczyków jest to główny cel ich kosmicznej ekspansji. Chińczycy planują nawet założenie ludzkiej kolonii na Srebrnym Globie do 2020 r.! Rosyjska firma Energya ogłosiła, że chętnie zbuduje taką bazę na Księżycu za – bagatela – 9.4 mld. dolarów. Jakoś nikt nie bierze serio tej oferty. Dookoła Księżyca krąży kilka rosyjskich sond, które mają aparaturę zdolną wykryć złoża mineralne tuż pod jego powierzchnia. Można wiec przypuszczać, że Rosjanie są dobrze zorientowani w tym co i w jakich ilościach znajduje się na Księżycu

Jeśli chodzi o USA, to wydaje się, że Amerykanie nie robią nic aby posiąść te zasoby. Jest to nieco zaskakujące. Za czasów George Busha (młodszego) dużo mówiło się o powrocie na Księżyc i zbudowaniu na nim permanentnej bazy. NASA stworzyła nawet szczegółowy plan takiej wyprawy i zaplanowała stałą obecność człowieka na powierzchni Księżyca na rok 2020. Jednym z celów tej eksploracji miało być stworzenie warunków komercyjnego wydobywania helu-3. Amerykanie wiedzą o helu-3 od dawna. Wszystkie misje Apollo, które wylądowały na Księżycu i przywiozły ze sobą próbki, które potwierdziły istnienie dużych pokładów tego izotopu na Srebrnym Globie. Jednak w 1972 po wyprawie Apollo-17, przerwano program eksploracji Księżyca. W roku kiedy wybrano na prezydenta Baracka Obamę amerykańskie służby geologiczne ogłosiły istnienie potężnych złóż ropy w rozmaitych zakątkach świata i hel-3 odszedł na dalszy plan.

Ktokolwiek weźmie pod kontrolę złoża helu-3 na Księżycu w sposób oczywisty będzie kontrolował świat w XXI a także w XXII w. Źródło tej energii zrewolucjonizuje całą światową ekonomię. Przykładem może tu być odsalanie wody. Świat stoi na granicy kryzysu w pozyskiwaniu wody. Wody na naszej planecie co prawda jest pod dostatkiem, ale w większości jest słona. Odsalarki znane są od dawna, ale wymagają olbrzymiej ilości energii, która jest droga. Dzięki helowi-3 tak proces przestałby być kosztowny. Zbudowanie reaktora fuzji helowej pozwoliłby także na loty międzyplanetarne. W 1979 r w ONZ ratyfikowano tzw Układy Księżycowe, w myśl których wszyscy sygnatariusze porozumienia mieli dzielić między sobą wszystko to, co zostanie znalezione na Księżycu. Jedyne kraje, które nie podpisały tego układu to USA, Chiny, Japonia, India i Rosja. Nie przypadkiem są to jedyne kraje, które posiadają techniczne możliwości dotarcia do Księżyca.

Chiny wydają się prowadzić w wyścigu po bogactwa Księżyca, ale nie należy spisywać tu Ameryki na straty. Jest to jedyny kraj na świecie, gdzie eksploracją przestrzeni kosmicznej zajmują się na wielką skalę prywatne korporacje i to właśnie one są w stanie zniwelować przewagę jaką wydaje się, że mają nad resztą Chińczycy. Jedną z takich firm jest Moon Express, która ma swoją kwaterę główną w Dolinie Krzemowej w Kalifornii. Jej założycieli jest miliarder Naveen Jain (druga dziesiątka najbogatszych Amerykanów) a prezydentem dr Andy Aldrin, syn “Buzza” Aldrina – drugiego człowieka na Księżycu. Andy Aldrin zrezygnował z tego powodu z ciepłej posadki w konsorcjum zrzeszającym Boeinga i Lockheed Martin. Firma Moon Express testuje od kilku lat własny księżycowy lądownik. Jej celem jest otworzenie na Księżycu kopalni helu-3 i innych rzadkich na Ziemi pierwiastków, takich jak tytan, platyna czy molibden. Chiny, które posiadają złoża tych metali wstrzymały kompletnie ich eksport, zachowując całe zasoby wyłącznie dla siebie.

Tymczasem właściciele firm naftowych od razu zauważyli zagrożenie własnych interesów i ruszyli do kontrataku. Stosują sprawdzoną praktykę JD Rockefellera, który broniąc własnego monopolu na naftę używaną kiedyś do oświetlania domów, całą mocą przeciwstawiał się elektryfikacji. Płacił za artykuły w amerykańskich gazetach, które pokazywały niebezpieczeństwa jakie niesie ze sobą prąd elektryczny i zachęcały do pozostania przy lampie naftowej. Niektóre strony internetowe powiązane z przemysłem naftowym lansują teorię, że wydobywanie helu-3 z księżycowych złóż może doprowadzić do eksplozji, która rozerwie ziemskiego satelitę na strzępy a jego kawałki spadną na Ziemią stając się przyczyną wielu katastrof i nieszczęść. Tymczasem technologia pozyskiwania helu-3 jest bezpieczna. Roboty na Księżycu będą pompować jego glebę, która następnie zostanie podgrzana do 600 C i wówczas uwolni ona hel-3, który zostanie skrzętnie pobrany i zmagazynowany. Reszta księżycowego pyłu pobrana przez roboty, może zostać zamieniona na cegły, które posłużą do rozbudowy bazy i infrastruktury. Aby jednak do tego doszło potrzebne są pieniądze i to w astronomicznej ilości. Amerykańskie firmy są w stanie podjąć się budowy takiego górniczego osiedla za sumę biliona dolarów!!! Nie ma takiej firmy na świecie, która byłaby w stanie wyłożyć na stół taką gotówkę. Plan Moon Express przewiduje posłanie doświadczalnych robotów na Księżyc, pobranie helu-3 i innych rzadkich pierwiastków i przesłanie ich na Ziemię. Wówczas z pewnością pojawią się inwestorzy, którzy nie będą mieli wątpliwości, że pomysł eksploracji Księżyca można zrealizować w praktyce, co i tak głownie sprowadzać się będzie do firm amerykańskich i japońskich. Amerykanie mają olbrzymie doświadczenie w przestrzeni kosmicznej i byli już wielokrotnie na Księżycu. Od 50 lat budują także roboty, podobnie jak Japończycy. Reszta świata została na tym polu daleko w tyle.

75 Debatę Ufologicznej w Radio Paranormalium można wysłuchać tu:

https://www.paranormalium.pl/1960,sluchaj

lub na YouTube

Nauka i technologie

Czy da się ukryć supertajną instalację w dzisiejszych czasach? Przykład Strefy 51, najtajniejszej eksperymentalnej bazy w USA, świadczy o tym, że jest to bardzo trudne. Dziś do Strefy 51 udają się całe wycieczki w nadziei dostrzeżenia choćby zarysu testowanych tam pojazdów. Co zatem zrobić aby ukryć tajemnicę przed okiem ciekawskich? Najlepsza metoda jak się okazuje działa przeciwko intuicji, bo najtrudniej zobaczyć coś, co widać gołym okiem i sprawia wrażenie, że wszystko co tam sie dzieje jest absolutnie jawne i dostępne. Takim obiektem jest CERN, zbudowany na kłopotliwym ze względów prawno-administracyjnych terenie pomiędzy Francją i Szwajcarią. Wszyscy już dawno przyzwyczaili się do myśl, że jest to wyrafinowana zabawka naukowców, gdzie zderza się ze sobą niewidzialne gołym okiem cząstki atomowe tylko po to, aby odpowiedzieć sobie na pytanie jak powstał wszechświat.

abaddon-ascendingLata propagandy szkolnej przyzwyczaiły nas do myśli, że cele nauki są szlachetne. Ma ona szukać rozwiązan problemów i ułatwiać ludziom życie. Jeśli jednak pozwolić zdrowemu rozsądkowi nieco się nad tym zastanowić, szybko okaże się, że nauka tak naprawdę sluży wielkim tego świata i jeśli inwestuje się w nią ogromne pieniądze, to w zawsze w nadziei, że zwrócą się one z nawiązką. Cieszymy się z technologicznych ochłapów jak telefony komórkowe i rozmaite maszyny do robienia “ping”. Za ich posiadanie czy ich korzystanie płacimy fortuny. Dlatego musi zastanawiać co takiego kryje się za Wielkim Zderzaczem Hadronów, który jest najbardziej skomplikowaną maszyną jaką stworzył człowiek i oczywiście najbardziej kosztowną w działaniu. Jednocześnie jedyne co produkuje to coś co nawet nie da się ogarnąć nie tylko gołym okiem ale nawet logiką. Logika jednak podpowiada, że ta ogromna inwestycja musi czemuś a raczej komuś służyć i spodziewany efekt tych doświadczeń będzie w stanie w sposób nieodwracalny zmienić świat. Problem w tym czy będzie to zmiana na lepsze i kto na tym skorzysta. Na pytanie: czym naprawde jest CERN próbuje odpowiedzieć w swojej najnowszej książce Josh Peck i Tom Horn. Książka nosi tytuł: “Abaddon Ascending” (“Wyniesienie Abaddona”). Ich interpretacja jest niezwykle interesująca, ponieważ dostrzegli oni związek pomiedzy współczesną zaawansowaną fizyką jaką stosuje sie w CERN a starożytną, religijną metafizyką, sięgającą czasów pogańskich.

Czy lokacja CERN jest kwestią przypadku? Miejsce w którym zbudowano CERN, nie jest zwyczajnym miejscem na mapie. Stało tam kiedyś rzymskie miasto Appolliacum, gdzie czczono boga Apollo, który strzegł wejścia do bezdennej, piekielnej czeluści i krainy zmarłych. Zanim dokonano tam pierwszego wykopu teren został przeczesany przez archeologów w poszukiwaniu pozostałości po kulturze starożytnego Rzymu. To o wiele miesięcy opóźniło budowę CERN. Wygląda więc na to, że komuś bardzo zależało, aby lokacja laboratorium była konkretnie w tym miejscu, gdzie wg legend znajdowało się wejście do bezdennej czeluści. Czy naukowcy, decydenci i inwestorzy zdają sobie sprawę, że miejsce na którym stoi CERN jest niezwykle kontrowersyjne? Trudno oprzeć się wrażeniu, że to właśnie było decydującym kryterium, dzięki któremu podjęto taką decyzję. Dziś już wiadomo, że CERN chce otworzyć portal do innego wymiaru i nawiązać kontakt z inteligencją jaka znajduje sie po jego drugiej stronie. Sergio Bertolucci, który jest szefem CERN powiedział wprost: “Planujemy otworzyć portal do innego wymiaru i przez te drzwi może do nas przejść coś nieznanego.”

abaddon-1Tytułowy Abaddon to hebrajskie słowo oznaczające zniszczenie. W Apokalipsie św. Jana jest to imię anioła zagłady. Anioł ten ma bezpośredni związek z greckim a później rzymskim bogiem Apollo, który jest łącznikiem pomiędzy wymiarami. Abaddon w hebrajskiej Torze to miejsce, gdzie znajduje się bezdenna czeluść, szeolm, świat zmarłych. Rabini uwazają, że to miejsce przeklęte, gdzie grzesznicy smażą się w ogniu i zamarzają w lodzie. Miało wyglądać jak Gehenna na obrzeżach Jerozolimy, gdzie w dawnych czasach palono śmieci ale i zwłoki przestępców. W Apokalipsie Abaddon jest aniołem otchłani ciemności i dowodzi armią żarłocznych szarańczy. W greckim zapisie jego brzmi Apollyon – czyli Niszczyciel. Nie jest on sługą szatana a Boga, którego wolę wykonuje by ukarać ludzkość za grzechy. Gnostycy mają na jego temat inne zdanie. Jest to dla nich demon a nawet diabeł wcielony… Czy z takim wymiarem chcą nawiązać kontakt zarządcy CERN?

Wszystko na to wskazuje. Naukowcy chcą dotrzeć do innego wymiaru za pomocą grawitacji. Zaskakująco, najlepiej tłumaczy to zjawisko Hollywood (!). Dziwnym zbiegiem okoliczności w Hollywood często kręci się filmy, które opisują jakieś zjawisko występujące na obrzeżach nauki. Filmy takie poprzez swoją fabularną konwencję pozwalają na swobodne poruszanie się w takim kontrowersyjnym temacie, zaszeregowanym zazwyczaj jako film z gatunku science-fiction. Niedługo później okazuje się że to, co pokazywano w filmie znajduje swoje potwierdzenie w odkryciach naukowych. W tym przypadku film “Interstellar” opisuje nawiązanie kontaktu z innym wymiarem właśnie poprzez grawitację (!) W przypadku CERN teoria ta jest testowana od co najmniej 10 lat!. W mini serii dokumentalnej fizyka Briana Greena pt. “Elegant Universe” naukowcy opowiadają o sposobach nawiązania kontaktu z wyższym wymiarem za pomocą grawitacji.

Nasze trzy wymiary i czas w którym istniejemy są tylko niewielkim wycinkiem rzeczywistości. Kiedy mówimy o duchach czy demonach zazwyczaj uważamy, że są zbudowane z… niczego. Jednak patrząc na to z punktu widzenia fizyki kwantowej, jeśli coś istnieje w innym apollowymiarze powinno być o wiele bardziej solidne od nas. Równoległy wszechświat byłby więc następnym plastrem o wiele większej rzeczywistości wypełnionej ekstrawymiarową materią. Nie dziwi, że istnienie tych innych wymiarów jest przedmiotem zainteresowania fizyki, ale interesują się tym także politycy jak wynika z e-maili Johna Podesty ujawnionych nie tak dawno przez WikiLeaks. John Podesta – doradca Clintonów i Baracka Obamy – w swojej korespondencji z Edgarem Mitchellem, szóstym astronautą, który postawił stopę na Księżycu pisze o nieagresywnej, pozaziemskiej inteligencji, która pochodzi z wszechświata sąsiadującego z naszym, czyli funkcjonującego poza naszymi trzema wymiarami. Obcy w tym przypadku pochodziliby nie z innej planety a raczej z równoległego wszechświata. Istoty te miałyby – tak wynika z rozmowy – nam przekazać sposób na pozyskanie energii punktu zerowego. Jest to energia, która utrzymuje wszechświat w jednej całości i tłumaczy to teoria pola kwantowego.

Wielki Zderzacz Hadronów ma olbrzymie możliwości: w pewnym sensie jest maszyną zdolną wywołać koniec świata, albo… nauczyć nas jak działa realność. Technologia ma to do siebie, że ma dwie strony medalu. Jedna jest dobra dla ludzkości a druga jej zagraża. Technologia kwantowa bazując na materiale z którego stworzona jest rzeczywistość może przyczynić się do naszego końca jako ludzkości, ale także może sprawić, że będziemy mieli więcej swobody i wolności niż kiedykolwiek mieliśmy w naszej ludzkiej historii.

Nauka i technologie

CERN to niezwykłe osiągnięcie naszej cywilizacji. Wciąż nie zdajemy sobie sprawy z tego czym ono naprawdę jest i jaki ma potencjał. Tak samo jak nadal nie rozumiemy czym była Wielka Piramida w Gizie. To rodzi przypuszczenie, że być może oba te miejsca łączy silniejsza nić, niż się to pozornie wydaje.

CERN – tworzy ogromną ilość danych. Urządzenie napędzają potężne pola magnetyczne, co tworzy efekt planetranego – a kto wie, może nawet międzyplanetarnego – rezonansu. W ostatnich latach jesteśmy świadkami niesłychanego rozwoju technologicznego, którego nie da się porównać do czegokolwiek co wydarzyło się w naszej historii. Na dodatek nie o wszystkich wynalazkach i odkryciach jesteśmy informowani. Nikt dokładnie dziś nie wie, jak działała wieża Tesli, która mogła przesyłać bezprzewodowo elektrycznośc na ogromne dystanse. Nikt też nie jest w stanie powiedzieć czy UFO, które coraz częściej obserwujemy na niebie, to pojazdy pozaziemskie czy też może przejaw zaawansowanej, tajnej, ziemskiej technologii. Kontroluje je być może niewielka grupa, która kontroluje także układ sił na swiecie. Taką zaawansowaną, trudną do zrozumienia technologię reprezentuje CERN.

cern-logoJuż samo logo CERN wzbudza niepokój. Tworzą je liczby 666, które uważane są za symbol szatana. Jednak patrząc okiem fizyka można je zinterpretować jako ezoteryczny, hermetyczny kod: 999. Grecki filozof Plotyn napisał serię ksiąg nazywanych Enneadami czyli dziewiątkami. Mało kto je dziś czyta, ale w oczach ekspertów uważane są za szczytowy przejaw filozofii neoplatońskiej zapominając, że to, o czym pisał Plotyn było próbą zrozumienia egipskiej religii. Plotyn żył i mieszkał w Aleksandrii, która była wówczas centrum kultury swiata. Liczba dziewięć nawiązuje do dziewięcu najważniejszych egipskich bóstw, wyznaczających egipską kosmologię. Rządzi nimi moc zwana Maat, uważana za boginię praw i porządku kosmosu. Jest to ta sama moc, której życzą sobie Jedi w Gwiezdnych Wojnach. Jest ona kwintesencją kamienia filozoficznego i CERN doskonale wpisuje się w tą tradycję ezoteryczną dlatego w logo instytucji trzeba raczej widzieć dziewiątki niż szóstki. Ich ułożenie symbolizuje także pięć przyspieszaczy, które są częścią maszyny i wiodą wprost do Wielkiego Zderzacza Hadronow. Jest to uproszczony schemat CERN wkomponowany w jego logo. Ma to głęboki sens, bo oficjalnym celem CERN jest odtworzenie i udokumentowanie podstawowych elemnetów z których zbudowany jest Kosmos.

To szlachetne poszukiwanie zasady na jakiej działa Kosmos jest także przykrywką dla innej działalności CERN – okrytej głęboką tajemnicą. Nawet dla laika urządzenie wygląda na coś znacznie więcej niż tylko miejsce, gdzie prowadzi się doświadczenia z dziedziny fizyki. Niezwykle potężne pole elektormagnetyczne jakie ono wytwarza jest w stanie wejść w rezonans z całą naszą planetą (poprzez metalowe jądro Ziemi). CERN jest też największm użytkownikiem internetu na świecie. Uzyskane dane są wysyłane poprzez internet na cały świat do różnych placówek naukowych, gdzie podlegają one weryfikacji. Dane są selekcjonowane poprzez algorytm matematyczny. Każde zderzenie cząstek tworzy ogromną ilość danych matematycznych. Jest to – za każdym razem – ok. 3 miliardy bajtów informacji. Podczas pojedyńczego eksperymentu dochodzi do milionów zderzeń. Pierwszej selekcji danych dokonuje komputer i dopiero wtedy rozsyłane są do naukowców. Jednak część danych, które zazwyczaj wykraczają poza fizykę kwantową trafia do tych naukowców, którzy pracują w tajnych, często czarnych programach naukowych. Do tej lawiny informacji dodać trzeba także efekty uboczne do jakich dochodzi podczas prowadzonych w CERN eksperymentów, które również są brane pod uwagę, takie jak oddziaływanie planetarnego rezonansu na ludzi czy zwierzęta. Istnieje cała, osobna grupa naukowców, która bada korelacje pomiędzy doświadczeniami w CERN a zachowaniem się Słońca. Dzięki temu zaszufladkowaniu rozmaitych badań można ukryć ogromny projekt oparty na anomaliach jakie w danych odnajduje algorytm na podstawie którego pracuje CERN i koordynować go z różnymi innymi elementami. Można mieć pewność, że tak się dzieje, bo za każdym razem kiedy w CERN dokonuje się eksperymentów, rejestrowane są poważne zmiany w polu magnetycznym Ziemi. Jest to więc maszyna na skalę planetarną z magnetycznym polem wkomponowanym w skałę na której stoi CERN. Daje to efekt, który daleko wykracza poza fizykę stosowaną we współczesnej nauce.

cern_colider

Internet jest jednym z kluczowych komponentów CERN. Stworzyła go DARPA budując najpierw ARPANET (5 sezon “X-files” 🙂 ) po to aby stworzyć komunikację pomiędzy centrami dowodzenia armii amerykańskiej podczas wojny nuklearnej. Twórcy CERN szybko zorientowali się, że internet idealnie nadaje się do przekazywania danych pomiędzy grupami naukowców rozsianymi po całym świecie. Kształt obecnego internetu jaki używamy na codzień jest wynikiem działania i potrzeb CERN i dostosowywania globalnej sieci do potrzeb tej instytucji.

gizadeathstar_farrellNastępnym etapem rozwoju CERN ma być integracja sztucznej inteligencji w proces tworzenia danych. Jest to Puszka Pandory. Być może jej przejawem był Flash Crash w 2010 r., gdy giełda w Nowym Jorku w ciągu pół godziny spadła o 9%, by powrócić nagle do poprzedniego stanu. W tym czasie dokonano ok. 15 tys. transakcji na których ktoś zarobił setki milionów dolarów. Nikt też nie potrafił do końca wyjasnić co się tak naprawdę wówczas stało. Obecnie giełda działa wg reguł stworzonego dla niej matematycznego algorytmu. Nikt juz nie wymachuje na parkiecie plikami zamówień, bo wszystkie te działania przejął komputer. Sztuczna inteligencja, która przejmuje światowe rynki i nimi manipuluje była do tej pory wytworem sci-fi. Obecnie istnieją podstawy aby sądzić, że jest ona czymś realnym. Sztuczna inteligencja jest w stanie stworzyć chaos wszędzie tam, gdzie stosuje się komputery. Może zmieniać dowolnie światła na skrzyżowaniu, ale także wyłączać prąd, elektrownie atomowe a nawet uruchamiać wyrzutnie pociskow nuklearnych. Aby ogarnąć ogromną ilość danych jakie napływaja po każdym doświadczeniu, CERN został zmuszony stworzyć algorytm, który jest bardzo zbliżony do sztucznej inteligencji. Oznacza to, że niektóre informacje niekoniecznie muszą być przekazywane naukowcom i być może są przetrzymywane przez sztuczną inteligencję. Może to jest prawdziwy powód dla którego światowe banki tak zażarcie walczą z każdą próbą stworzenia nad nimi mechanizmu kontroli? Być może same nie panują nad monstrum, które stworzyły. Albo… strzegą tajemnic ukrytego clearingu pieniędzy, których system nie jest już oparty na elektronicznym przekazie danych a na jakieś określonej fizyce. Byłaby to podstawa funkcjonowania jakiejś Odrywającej sie cywilizacji, która dzięki temu mogłaby sie doskonale ukryć, będąc na publicznym widoku. W dzisiejszych czasach rada: “follow the money” jest przez to niezwykle trudna do zastosowania, a CERN tak samo jak Wielka Piramida w Gizie – mimo, że widoczny dla wszystkich – skutecznie strzeże swoich tajemnic.

giza

Joseph Farrell w swoich pierwszych ksiażkach (wydanych także po polsku) stwiorzył hipotezę, że Wielka Piramida w Gizie być może była bronią i to bronią masowego rażenia. Piramida nie została z pewnością stworzona w prymitywny i pracochłonny sposób jak chcą egiptolodzy. Jest niezwykle precyzyjnie zorientowana wg stron świata. Ktokolwiek ją zbudował był w posiadaniu nie tylko zaawansowanej technologii, ale miał także ogromną wiedzę fizyczną i matematyczną. W budowlę wkomponowane są rozmaite dane takie jak średnica Ziemi, odległość Ziemi do Księżyca, masa Ziemi, odległość Ziemi do Słonca co oznacza, że wpisana jest w nią także prędkość światła. Taki olbrzymi obiekt był także bardzo chrisdunn_gizakosztowny i kogoś, kto zlecił jego stworzenie – o czym zazwyczaj się zapomina – musiało być na to stać. Brytyjczyk: Chris Dunn napisał książke pt. “Giza Power Plant”. Jest on inżynierem i zbadał piramidę okiem budowniczego maszyn – bez brania pod uwagę teorii egiptologów. W swoich wnioskach uznał, że piramida była maszyną a jej zadaniem była produkcja energii. Kiedy zmierzyć to wszystko w brytyjskim systemie miar tworzą się pełne liczby. Jeśli więc zalożyć, że ma rację i że była to elektrownia, to z dzisiejszego doświadczenia wiemy, że kształt i bryłę takiej budowli z pewnością nie komponuje się w taki sposób aby zawierała ona w sobie wszystkie informacje na temat naszej planety a także lokalnej przestrzeni kosmicznej. Coś takiego w fizyce nazywa się sprzężonym oscylatorem harmonicznym. Działa on jak struna w fortepianie, w harmonii z resztą strun w instrumencie. Piramida (podobnie jak CERN) – tak jak struny fortepianu ma wchodzic w rezonans w harmonii z otaczającym ją kosmosem. Oznacza to także, że manipulując drganiami takiej struny można zmanipulować cały system. Po co? Choćby po to, aby go zniszczyć jeśli zajdzie taka potrzeba. Jeśli np. żolnierze albo marsz feministek w obronie macicy wmaszeruje równym krokiem na most, to spowoduja drgania harmoniczne, które są zdolne zniszczyc ten most. Czymś takim była właśnie Wielka Piramida a obecnie jest CERN. Zbudowano ją z kamienia (CERN stworzono w skale), bo taki materiał jest wstanie przyjąć zewnętrzną energię elektromagnetyczną i odbić ją od siebie w sposób koherentny z pominięciem prawa odwrotnych kwadratów, co fizycy czasem nazywają odwracalną strzałką czasu. Skała, z której jest zbudowana piramida ma właściwosci bycia takim lustrem. Kiedy dokładnie przyjrzeć się ścianom piramidy nie są one płaskie i są one w swoim centrum lekko wklęsłe, tworząc paraboloiczne ekrany. Taki kolektor przejawia wszelkie oznaki wyrafinowanego systemu broni. Sciany piramidy stoją pod kątem 51 stopni co odzwierciedla kąt budowy kryształu, który jest taki sam. Dzięki temu piramida sama staje się gigantycznym kryształem. Jeśli przeczytać starożytne teksty opisujące wojny bogów to zazwyczaj rozgrywają się one nad górami. Góra w języku staroegipskim czy sumeryjskim oznacza to samo co piramida.

Pytanie więc brzmi: skąd pochodziła ta niezwykle wyrafiniowana wiedza? Ale o tym i dalszych związkach CERN z Wielką Piramidą w Gizie w przyszłych wpisach na NA…

Alternatywna historiaNatura i środowiskoNauka i technologiePolitykaUFO i ET

Dziwne rzeczy dzieją się w Antarktyce. Od kiedy Rosjanie przewiercili wielokilometrową warstwę lodu w Jeziorze Wostok krąży plotka, że znaleźli w nim coś pokaźnych rozmiarów. Rosjanie w razie czego siedzą cicho tylko ich samoloty kursują regularnie do jeziora i z powrotem.

Inna antarktyczna plotka mówi o jakiejś tajemniczej chorobie atakującej pracujących tam ludzi, którzy wywożeni są z lodowego kontynentu dyskretnie i bez rozgłosu i natychmiast zastępowani nowymi. Czyżby wydobyto z lodów jakiegoś wirusa, który w uśpieniu czekał miliony lat na swoją szansę?

kirylTuż przed II WŚ Antarktydą zainteresowali się Niemcy, którzy wysłali tam sporych rozmiarów ekspedycję przyłączając do III Rzeszy solidny kawałek Ziemi Królowej Maud, który nazwali Neuschwabenlandem. Nie wiadomo czego szukali tam naziści, ale gdy wracali z wyprawy ich trasa przebiegała podejrzanym zygzakiem. Chcieli zgubić swój trop?

Tuż po wojnie dotarła do Antarktydy imponująca eskadra admirała Byrda, która miała w planach zostać tam przez wiele miesięcy. W wyprawie wzięli udział specjalnie szkoleni do warunków polarnych marines w towarzystwie niszczycieli i lekkiego lotniskowca. Znów nie znamy powodu tej zdumiewającej – choćby ze względu na rozmiary – wyprawy. Zamiast jednak miesięcy – trwała kilka tygodni, gdy admirał Byrd zarządził odwrót. Amerykańskie okręty stoczyły tam tajemniczą bitwę, w której niektóre z nich zatonęły a inne powróciły mocno sfatygowane walką…. Z kim???? Byrd w wywiadzie dla chilijskiego “El Mercurio” ostrzegał przed wrogimi pojazdami powietrznymi, które wylatują z rejonu bieguna południowego i poruszają się z ogromną prędkością… Później na Antarktydę miały przybyć brytyjskie i amerykańskie siły specjalne, które rozprawiły się (podobno!!!) z antarktycznym oddzialem SS. Co jakiś czas pojawiają się nowe strzępki informacji w tej sprawie.

Dziś Antarktyda wciąż dobrze kryje swoje tajemnice a także tajemnice tych, którzy realizują tam projekty o których świat nie ma pojęcia. Kilka miesięcy temu na ten kontynent przybył patriarcha Moskwy Kirył III. Wracał do Rosji dość okrężną drogą z Hawany, gdzie spotkał się z papieżem Franciszkiem. Czyżby przyjechał tylko po to, żeby sobie zrobić zdjęcia z pingwinami?

kerry

Dwa tygodnie temu na Antarktydzie wylądował ogromny C-17 Globemaster (nomen omen) z amerykańskim sekretarzem stanu, Johnem Kerry na pokładzie. Jest to najwyższy dostojnik państwowy USA jaki kiedykolwiek odwiedził to miejsce. I znów ciśnie się na usta wiele pytań. Dlaczego? i w ogóle: Dlaczego właśnie teraz? Oficjalnie wizyta związana jest ze zmianami klimatycznymi na Ziemi, w co można uwierzyć tak samo jak w to, że admirał Byrd był wojownikiem Greenpeace. Kerry jest głównym amerykańskim dyplomatą i jeśli pojechał na Antarktydę to z pewnością nie zajmował się negocjacjami z pingwinami… No tak… Skoro nie z pingwinami to z kim???

bazaufo1

Z jakimś poselstwem z.. hmmm… z innej planety???

bazaufo2

Oglądaliśmy z Mulderm jeden z ostatnich programów “Third Phase of Moon”. Pokazywali tam coś naprawdę niezwykłego, co na Google Earth znalazł jakiś wirtualny wędrowca przetrząsając zakamarki Antarktydy. Na zdjęciu wyraźnie widać idealnie okrągły krater w którym wmontowana jest pokaźnych rozmiarów kula… Czy jest to tajne laboratorium? Baza wojskowa? A może rezydencja obcych… Mulder był pod wielkim wrażeniem odkrycia i od razu poszedł wyciągać mi sznurówki z butów zostawiając mnie z problemem samego. A ja, jak to mam ostatnio w zwyczaju, stawiam w moich wpisach więcej pytań niż prób wyjaśnienia zagadki, co wcale nie znaczy, że takiego wyjaśnienia nie ma. Jest. Trzeba się tylko czujnie rozglądać.

mulder

Nauka i technologie

Żyjemy w świecie smartfonów i tabletów, otoczeni farmami serwerów, strzegących swoją zawartość przed niepowołanym okiem. Pod naszymi stopami kłębią się całe autostrady światłowodów. Zwykła lodówka, czy zmywarka ma dyskretny napis smart, który sugeruje niepokojące możliwości wykraczające poza bezmyślną użyteczność urządzenia, do którego przywykliśmy. To jest nasz świat. Każdy z nas jest do czegoś podłączony. Tak wygląda prosty fakt naszego życia. Jeśli nie ma czegoś w sklepie, kilka kliknięć w telefonie sprawi, że pożądany przez nad przedmiot jest natychmiast pakowany i wysyłany do nas czasem z bardzo odległego zakątka świata. Życie jest piękne! Prawda? Jest jednak ktoś, kto wie w jakim sklepie właśnie byliśmy. Wie czego w nim szukaliśmy. Wie nawet co będzie w przyszłości przedmiotem naszego pożądania… No i co z  tego że wie – ktoś powie. Jutro  samochód UPS czy DHL podrzuci nam zamówienie, za które nie trzeba było nawet uiścić opłaty! Można więc zająć się małymi przyjemnościami i odpalić niewinną grę Pokemon Go. Bardzo wciągającą grę. I nie ma się czemu dziwić, bo stworzono ją za pieniądze CIA… Czas na czapeczkę z folii aluminiowej…

10 lat temu John Hanke założył firmę o nazwie Keyhole. Nazwa pochodzi od rodziny satelit z lat 60-tych. Satelity te czasem nazywano Corona i szpiegowały głownie ZSRR. Były to ukryte i czujne oczy amerykańskiego wywiadu. Firma Hanke nawiązywała swoją nazwą do idei tych satelit, bo jak sama nazwa wskazuje, dzięki jej produktom można było zajrzeć przez dziurkę od klucza i zobaczyć coś z ukrycia, szpiegując każdego za takimi drzwiami. Hanke założył firmę, która zajmowała się szpiegowaniem. Pierwszym produktem firmy Keyhole było stworzenie superszczegółowej mapy świata, co od razu wzbudziło zainteresowanie CIA. Oczywiście nie w sposób bezpośredni. Firmę która reprezentowała CIA, założono za pieniądze agencji a jej nazwa to: In-Q-Tel. In-Q-Tel poszukiwała interesujących technologii, które mogły się przydać w pracy CIA czy NSA i inwestowała w firmy z obiecującymi produktami. Dla CIA był to bardzo wygodny sposób inwestowania w  technologie wykorzystywane później na polu bitwy. In-Q-Tel  zainwestowała w Keyhole duże pieniądze krótko po założeniu tej firmy. Jej produktem był program “Earth”. Dziś znamy go pod nazwą “Google Earth”, bo Google w końcu kupiła Keyhole. Z kolei głownym inwestorem Google jest … CIA. To właśnie Hanke  stworzył Google Map, Google Street View jaką dziś znamy. Wszystkie te informacje na ten temat są łatwe  do odnalezienia w… Google Search 🙂

iqtel

Tymczasem John Hanke nagle przestał pracować w sekcji map w Google i założył niewielką firmę wewnątrz Google o nazwie Niantic Labs. Miało to miejsce w 2010 r. Firma nazywała się Niantic Labs i stworzyła trzy produkty: wszystkie trzy były aplikacjami na telefon komórkowy. Aplikacje te zachęcały użytkownika do dotarcia w jakieś fizyczne, geograficzne miejsce i zrobienie fotografii tego miejsca a także zostawienie komentarza. Aplikacja nazywała się “Field Trip”  ale się nie przyjęła. Drugą była gra “Ingress” . Miała ona dużo elementów z “Field Trip”, ale przy tym była grą wideo. Zachęcała aby udać się w jakieś miejsce, gdzie patrząc przez telefon można było dojrzeć… ukrywające  się szaraki! Można je było także odstrzelić, bo gra dotyczyła inwazji obcych na Ziemię i byla luźo oparta o serial “X-files”. Najnowszą grą z Niantic Lab jest “Pokemon Go”. Obecnie “Niantic Lab” nie jest już częścią Google, bo stała się zupełnie niezależną kompanią. Tyle, że w jej radzie nadzorczej siedzą te same grube ryby, które zarządzają firmą In-Q-Tel. Taką osobą jest np. jest Gilman Louie. Zdobył on niezliczoną ilość nagród przyznawanych przez CIA ludziom, którzy przysłużyli się agencji. Tymczasem gra “Pokemon Go” stała się niezwykle popularna i w błyskawicznym tempie została zaakceptowana na całym świecie.

Gra błyskawicznie zyskała  sobie miliony wielbicieli. Jednak pierwsze 50 milionów “szczęściarzy” instalujących grę, musiało spełnić pewne warunki…  W momencie kiedy instalowali “Pokemon Go” musieli podpisać zgodę, że aplikacja będzie miała dostęp do wszystkich informacji jakie znajdowały się na danym telefonie, włączając w to listę kontaktową, miejsce w którym się przebywa, pliki medialne: zdjęcia, video, muzykę a także  dostęp do wszystkich plików z prawem do ich zmiany (a także dostęp do funkcji delete, import na obcy serwer a nawet zmian w treści pliku) Gra miała także  pełen dostęp do kamery. Zgoda obejmowała także automatyczne połączenie z urządzeniami bluetooth. Instalacja  gry wymagała posiadania konta w Google co dawało jej twórcom dostęp do konta emailowego a także możliwość odbierania i wysyłania  z niego e-maili.

no pokemon

Ze względu na niezwykłe możliwości szpiegowskie gry niemalże natychmiast zakazano  używania tej gry na Kremlu. Zakaz ten jednak nie dotarł do takich miejsc jak Racca czy Mosul. Tam tez w przerwach w walkach ścigano Pokemony, dokładnie obserwując kamerą telefonu teren dookoła, nie mając w ogóle świadomości tego, że gonitwa za Pokemonami służy ustalaniu celów dla rakiet Hellfire. Rządy wielu krajów zwołały poważne narady jak zapobiec graniu w Pokemony w miejscach specjalnego znaczenia dla tych krajów. A Pokemony można ścigać wszędzie – nawet w Białym Domu. Jedyną kontrolę nad tym, gdzie można grać w tą grę a gdzie nie można – ma firma Niantic Lab. Pokemon stał się doskonałym szpiegiem. Może włączać mikrofon i przekazywać rozmowę kogoś, kto nieświadom sytuacji stoi w pobliżu gracza w Pokemony. Jeszcze lepiej gdy taka osoba jest w zasięgi kamery telefonu. Można  wysłać całą armię graczy w miejsce, które ma się pod szczególna obserwacją i wykonają oni swoje zadanie… oczywiście ścigając Pokemony.

Ciekawe też jest to, że jeśli powiedzieć użytkownikom do kogo należy gra i co dzięki temu agencje mogą osiągnąć – wzruszają oni ramionami. Mówią, że albo nie mają nic do ukrycia, albo ze gra daje im tyle przyjemności, że gotowi są zrezygnować  ze swojej prywatności. Nie ma dla nich znaczenie, że rujnując swoją własną prywatność, narażają przy okazji wszystkich, którzy znajdują się w promieniu 10 m od ich telefonów. Nieświadomie i z łatwością podłączają się do domowych sieci internetowych, których często nie chroni nawet hasło. Dzięki temu w jednej chwili są w stanie  przejąć wszystkie informacje jakie znajdują się na urządzeniach elektronicznych w takim domu (tak działa Google Car).

A woman points her smart phone at the Brandenburg Gate as she plays the Pokemon Go
A woman points her smart phone at the Brandenburg Gate as she plays the Pokemon Go

Firma Niantic po kilku dniach sprzedaży swojej gry zrezygnowała z tak szerokiego i niczym nieograniczonego dostępu do telefonów użytkowników. Publicznie przyznała ze było to błędem. Jednak w tym czasie zgromadzono dane z ponad 50 mln urządzeń na całym świecie!  Eksperyment wykazał, że kontrola nad tym co robi populacja jest nie tylko możliwa, ale jest przy tym dziecinnie łatwa. Pokusa aby wciągnąć sie w taką grę jst zbyt silna i wiedząc o tym firmy takie jak Niantic lab już szykują kolejne atrakcje.

Natura i środowiskoNauka i technologie

Przeglądałem książki na półce i wpadła mi w ręce “Censored Science. The Suppressed Evidence” („Ocenzurowana nauka. Stłumione dowody”) napisana przez Bruce Malone. Usiadłem z nią i zaczytałem się tracąc poczucie czasu. Książkę wydano w 2014 r. Zamieszczam fragment dla Was… Oceńcie sami.

“Przez wiele lat odkładalem pieniądze na podróż do Ziemi Świętej. Kiedy dotarłem do hotelu, w lobby przywitał mnie mężczyzna, który powiedział mi, że dzień wcześniej on wraz z bratem znaleźli wejście do starożytnego grobowca, który najprawdopodobniej kryje w sobie wspaniałe skarby i artefakty sprzed dwóch tysiecy lat. Wg Abdula – bracia dokonali odkrycia w tym miejscu Izraela, którego jeszcze nie zbadano. Oświadczył, że za zaledwie 500$ pozwoli mi, wspaniałemu podróźnikowi w jego kraju, abym był pierwszą osobą, która otworzy drzwi grobowca i zbada jego zawartość. Jestem łatwowierną osobą i bez zastanowienia zapłaciłem Abdulowi za taką okazję, po czym ruszyliśmy w pustynię.

Oczywiście była to długa i mozolna podróż przez ścieżki i wzgórza, które nie wykazywały najmniejszych śladów cywilizacji. W końcu przeszliśmy przez ledwie widoczne pęknięcie w ścianie kanionu i dotarliśmy do starożytnego reliefu na skale, strzegącego wejścia do tunelu, który wyglądał na wyżłobiony przez ludzi. Po zapaleniu latarni ruszyliśmy do przodu, odgarniając pajęczyny zasłaniające wejście. Szliśmy, czołgaliśmy się i przeciskaliśmy się przez zakurzone korytarze.

Wreszcie dotarliśmy do obiecanych, zaplombowanych drzwi do nieznanego skarbu. Tak jak się umówiliśmy Abdul pozwolił mi być pierwszą osobą od dwóch tysiecy lat, która otworzy te drzwi i wejdzie do tajemniczej komnaty. Kiedy wpatrywałem się w jej wnętrze najpierw zobaczyłem pokryte kurzem, nierówne, ręcznie ciosane kawałki skały. Wejście grobowca podswietlała poświata przeciskająca się przez szczelinę w suficie komnaty. Wierzyłem, że jestem pierwszą od dwóch tysiecy lat osobą, która ogląda tą scenę, dopóki nie spojrzałem w górę by dostrzec kilka napełnionych helem balonów unoszących się pod sklepieniem. Zrozumiałem, że zostałem oszukany. Fakt, że napełnione helem balony wciąż uniosiły się w powietrzu udowadniał, że wcale nie minęło dwa tysiące lat od ostatniego odkrycia tego miejsca i że ktoś całkiem niedawno odwiedzał ten “starożytny” grobowiec.

Metoda datowania radiometrycznego jest powszechnie stosowana do “udowodnienia”, że Ziemia ma miliardy lat. Jest wiele niespójności w tej metodzie, ale ogólnie datowanie radiometryczne daje nieodparty i spójny obraz tego, że przy obecnym tempie rozpadu, miliardy lat radioaktywnego rozpadu przytrafiły się dziesiątkom różnych radioaktywnych izotopów znalezionych w warstwach skał naszej planety. Metoda datowania radiometrycznego jest oparta na pomiarze ulegającego rozpadowi materiału w próbkach skały. Jest ona analogiczna do określenia ilości piasku przesypującego się w klepsydrze. Można stwierdzić ile czasu upłynęło, gdy zna się tempo w jakim piasek przesypuje się z góry na dół.

W Biblii jest powiedziane: “ w szóstym dniu Bóg stworzył Niebo i Ziemię (Księga Wyjścia, 20:11) i że miało to miejsce całkiem niedawno (Księga Rodzaju, 5). Dlatego albo Biblia niezbyt jasno określa czas stworzenia, albo jest coś złego w założeniach metody datowania radiometrycznego. Przez ponad sto lat większość teologów ciężko tyrała by wyjaśnić dlaczego Biblia wcale nie oznacza tego o czym mówi. Miało to przewidywalne rezultaty – upadek wiary w Słowo Boże. Ostatnie odkrycia naukowe odkryły zdumiewające i rewolucyjne dowody, które rzucają kompletnie nowe swiatło na tą starą kontrowersję.

censored-scienceWiele procesów rozpadu radioaktywnego wyrzuca cząstkę alfa, która gwałtownie zmienia się w atom helu. Rozpad uranu 238 w ołów 206 łączy w sobie osiem transformacji, których rezultatem jest osiem nowych atomów helu na każdy atom rozpadającego się uranu. W związku z tym, że większość uranu w skorupie ziemskiej jest skoncentrowana jako zanieczyszczenie wewnątrz kryształu cyrkonu, hel jest uwieziony także w kryształach cyrkonu w skale granitu. Dopiero kilka lat temu zmierzono tempo przeciekania helu z wnętrza cyrkonu.

Hel jest bardzo małym, energetycznym atomem, który migruje w mierzalnym tempie przez każdą substancję. To dlatego nawet aluminiowane balony helowe nie latają w nieskończoność. Poprzez zmierzenie ilości stworzonego helu, ilości helu jaka została w krysztale i tempie w jakim z niego przecieka, może zostać ustalony czas w jakim dochodzi do radioaktywnego rozpadu. Określono to dla rozmaitych formacji granitu, pobranego z różnych głębokości i wziętą pod uwagę temperaturą. Rezultaty z ostatnich eksperymentów dały zdumiewające wnioski, że do rozpadu radioaktywnego, który tworzy hel (co miałoby mieć miejsce miliardy lat temu) doszło w ciągu zaledwie ostatnich sześciu tysięcy – plus minus dwieście – lat. Hel nie powinien być uwięziony w trylionach maleńskich kryształów cyrkonu na całej naszej planecie w formacjach geologicznych mających miliony lat.

Bóg pozostawił tryliony mikroskopijnych “balonów helowych” (kryształów cyrkonu w formacjach granitu), które ciągle zawierają hel – hel którego nie powinno tam być jeśli te kryształy powstały ponad kilka tysięcy lat temu. Czy to oznacza, że granit jest młodszy niż się powszechnie uważa? Jakie są implikacje dla historii Ziemi jeśli granit jest młody? Jest to jeden z wielu dowodów potwierdzających niedawne stworzenie naszej planety. Istnieją jeszcze inne dane, które w mocny sposób sugerują potrzebę bardziej otwartej dyskusji na temat wieku Ziemi. Powodem dla którego o odkryciach tego typu nigdy nie mówi się w szkołach i muzeach jest to, że “przewodnicy” po współczesnej naturalistycznej nauce potrzebują niezwykle starej Ziemi aby utrzymać ich własną wiarę, że życie powstało samo z siebie bez ingerencji Boga”.

Alternatywna historiaKosmosNauka i technologie

To, co jest niezbędnym warunkiem powstania tworu zwanego “odrywającą się cywilizacją” jest posiadanie technologii, przewyższającej wszystko to, co jest obecnie dostępne na naszej planecie. Zręby takiej technologii mogły powstać w tajnych niemieckich projektach realizowanych tuż przed i podczas II WŚ. Niemcy pracowali nad wieloma egzotycznymi technologiami. Najważniejszą z nich był projekt Die Glocke, o którym świat dowiedział się dopiero w latach 90-tych – po unifikacji Niemiec. Nie wiadomo dokładnie jaką technologię reprezentował Dzwon.

Całą historię odkrył i zapoczątkował Igor Witkowski i zdumiewa fakt, że projekt ten był tak długo utrzymywany w tajemnicy. To odkrycie podziałało na wyobraźnię wielu ludzi i niektórzy uważają, że właśnie za Die Glocke kryje się coś, co nazywamy nazistowskim UFO. Tymczasem nie mamy na to żadnych dowodów. Wiadomo jedynie, że tajemnicze urządzenie potrafiło lewitować w powietrzu. Jednak tylko ten fakt sprawia, że to, nad czym pracowali niemieccy naukowcy jest niezwykle interesujące. Technologia ta mogła być punktem wyjścia do kolejnych, działających na podobnej zasadzie i wykorzystujących prawa fizyki wciąż nieznane szeroko pojętej nauce. Istnieją na ten temat dwie szkoły myślenia. Pierwsza z nich odrzuca analizy Igora Witkowskiego, Nicka Cooka i Josepha Farrella – widzących w Dzwonie prototyp technologii antygrawitacyjnej. Uważają oni, że Die Glocke było wyrafinowaną centryfugą do uzyskiwania izotopów. I rzeczywiście coś w tym jest, bo urządzenie działało w warunkach niezwykle wysokiej mechanicznej rotacji. Tak więc mógłby to być element niemieckiego programu nuklearnego. Ale teoria taka z kolei odciąga od teorii sugerującej, że Niemcy mogli stworzyć podstawy napędu wykorzystującego energię pola. Najlepiej powojenną historię Die Glocke opisał Joseph Farrell, tropiąc powojenne projekty nazistów, o których wiemy że były kontynuowane w Argentynie. Miały one wiele wspólnego z plazmą, z fuzją atomową i z próbą wykorzystania energii punktu zerowego.

Projektowi Die Glocke przewodził Walter Gerlach, który podczas wojny był w tej samej grupie naukowców co laureat Nagrody Nobla – Otto Stern (urodzony w Żorach). Specjalnością Gerlacha nie była fizyka nuklearna, a magnetyczny obrót, polaryzacja i naładowane cząstki. Był zafascynowany grawitacją i jej połączeniem z mechaniką kwantową. Nie jest to więc człowiek, który mógł kierować budową broni nuklearnej czy choćby centryfugi. Gerlach kierując projektem Die Glocke, zajmował się fizyką, która nie miała nic wspólnego z bronią nuklearną, ale z pewnością była pomocna w uzyskaniu alternatywnego źródła energii. Die Glocke wymagało plazmy oddziaływującej na substancję radioaktywną. Tworzyły je obracające się w przeciwną stronę cylindry. Przypomina to model… Słońca. Całość projektował Kurt Debus – późniejszy dyrektor Kennedy Space Center na przylądku Canaveral.… NASA. Jak mało kto posiadal on odpowiednie kwalifikacje bo podobne stanowisko zajmował w Peenemünde, skąd wystrzeliwano rakiety V-2 W Argentynie prace nad projektem kontynuował Ronald Richter. Używał on tam sprzętu wyprodukowanego i dostarczonego przez Allgemeine Elektricitäts-Gesellschaft. Dostarczono go na początku lat 50 tych. W tym czasie Niemcy Zachodnie mimo, że nie były suwerennym krajem to nadal produkowały wyrafinowane urządzenia techniczne. Co ciekawe firma która dostarczyła urządzeń Richterowi w Argentynie, dostarczała je również dla projektu Die Glocke podczas wojny. Tak wynika z odkrytej później dokumentacji. Dlatego Richter jest najważniejszą osobą jeśli chodzi o kontynuowanie prac nad Dzwonem w Argentynie. Sam Richter oświadczył później, że eksperymenty z plazmą jakie dokonywał dla Juana Perona, wykonywał już w 1936 r. Jest to bardzo interesujące, bo w 1935 Węgier Gabriel Kron opublikował pracę naukową na uniwersytecie w Liege w Belgii na temat tzw. negatywnego opornika i przestrzeni tensorowej w rozmaitości psuedoriemannowskiej, która mogła dać impuls a także rozwiązania (zwłaszcza jeśli chodzi o problemy czasoprzestrzeni) konieczne do stworzenia Dzwonu.

Die Glocke dotyczyło bowiem właśnie energii. Projekt ten stał się symbolem nazistowskiego UFO jednak wg naocznych świadków Dzwon nie był w stanie robić nic innego jak lewitować. Nie wykonywał żadnych manewrów tylko wisiał w powietrzu. Kiedy go włączano zabijał wszystko dookoła. Nie można więc było po prostu wsadzić do środka załogi i latać nim po okolicy. Wg Witkowskiego podczas pierwszych testów z Die Glocke, jakie przeprowadzono w podziemnym pomieszczeniu – w kopalni – wyłożonym cegłą ceramiczną i gumowymi matami, zginęło siedmiu naukowców. Po każdym takim teście cegły i gumowe maty musiano wymieniać. Wystawione na działanie Dzwonu rośliny rozpadały się w ciągu godziny i zamieniały w czarną maź. Paliwem była substancja radioaktywna. Jeśli uzyskuje się grawitacyjny albo antygrawitacyjny efekt swojego doświadczenia, zmieni to tempo rozpadu radioaktywnego. Dzięki temu można zmierzyć wartość energii pola. Jeśli Niemcy stworzyli napęd z wykorzystaniem energii pola, to z pewnością musiało zainteresować ich przeciwników. Kiedy III Rzesza stanęła na progu klęski w 1945 r., specjalne komando SS zabiło 60 naukowców pracujących przy Die Glocke, w obawie by nie dostali się w ręce Rosjan. Niemcy zabili swoich własnych inżynierów pracujących przy Dzwonie, bo chcieli projekt zachować dla siebie. Ameryka mogła sobie zabrać bombę atomową i naukowców rakietowych. Rosja także mogła przejąć zarządców projektów rakietowych, którzy mogli zrekonstruować dokumentację. Die Glocke miał należeć tylko do nazistów. Projekt lub jego część był w ścisłej tajemnicy kontynuowany w Argentynie.
Naziści ciągle kontrolowali karty przetargowe jakie były w grze i to oni ustalali co i kto to dostanie.

Wszystko wskazuje na to, że wzbogacony uran i elementy do budowy bomby atomowej Niemcy umyślnie przekazały USA. Przekazaniem kierował Martin Bormann. To on zaplanował i zorganizował dostarczenie Amerykanom najlepszych niemieckich fizyków rakietowych i inżynierów lotniczych. Paul Manning, dziennikarz z NYT i CBS, współpracownik Eda Murrow odkrył zapiski Farago, który dotarł do argentyńskiej dokumentacji, gdzie przedstawiono szczegóły z obserwacji działalności Bormanna w tym kraju. Manning odkrył np. że przebywający w Argentynie Martin Bormann w latach 60-tych wypłacił z banku czek na kilka milionów dolarów. Czek był wypisany przez Manufacturers Hannover i Chase Manhattan. Clearingu dokonano poprzez Deutsche Bank w Buenos Aires. Czek został osobiście podpisany przez Bormanna! Stąd wynika jasno, że to Bormann był człowiekiem, który decydował o powojennych losach nazistowskich technologii i łupów wojennych. Tak więc USA stało się tym samym partnerem Bormanna. Amerykańskim oficerem wywiadowczym, który podczas wojny i zaraz po niej koordynował działania amerykańskiego wywiadu na tym kontynencie był… Nelson Rockefeller. Mówiąc o nazistach ukrywających się w Argentynie nie mam bynajmniej na myśli niewielkiej enklawy drżących ze strachu hitlerowców czekających na to, co przyniesie im los. Naziści posiadali tam olbrzymie terytorium w dolinie Rio Negro o obszarze ponad 15 tys. km2 z miastem San Carlos de Bariloche w swoim centrum. To tam właśnie prowadził swoje badania nad fuzją nuklearną Ronald Richter. Tam także pracowali bracia Horten i Kurt Tank (urodzony w Bydgoszczy), twórca Focke-Wulfa 190. Tak więc z pewnością stworzono tam odpowiednią technologiczną infrastrukturę. Sprowadzono z Europy wiele wyrafinowanych i unikalnych maszyn, ale także sprzęt techniczny i rozmaite patenty. Wydaje się jednak, że centralnym punktem tego co działo się w Argentynie jest projekt Die Glocke.

Wpływ powojennych nazistów na resztę świata trudno jest ocenić w kilku słowach. Wzmożona kontrola nad każdym ruchem obywateli, kamery na każdym rogu potwierdzają, że świat stoczył się w faszyzm. Każdy aspekt naszego życia jest monitorowany. W Stanach Zjednoczonych obie pozornie zwalczające się partie nieustannie zwiększają zasięg władzy federalnej. Czy zatem grupa tworząca extraterytorialne państwo faszystowskie nadal istnieje a jeśli tak, to gdzie się ukrywa? Możemy odnotować dwa sygnały, które potwierdzają, że taka grupa istnieje. Pierwszym jest radykalny islam. Naziści posiadali zawsze intensywne kontakty z islamem. Mieli np. bezpośredni wpływ na powstanie Bractwa Muzułmańskiego. Promowali także Jasera Arafata i OWP. Po raz pierwszy na skalę światową dało się to zauważyć przy obaleniu egipskiego króla Faruka w 1954 r. Powszechnie uważa się, że zrobiła to CIA i jest to prawda. Ale żołnierzami, którzy dokonali tego fizycznie byli naziści. Akcją dowodził Otto Skorzeny i generał Wilhelm Farmbacher. W tle pojawił się nawet Hjalmar Schacht (teść Skorzenyego). Naprawdę wspaniała grupa ludzi. 🙂 Tak więc na wierzchu widać było CIA, ale tuż pod spodem byli naziści. Drugim elementem sygnalizującym obecność nazistów w naszym współczesnym życiu jest światowa liga antykomunistyczna mieszcząca się na Tajwanie. Była to grupa kontrolowana przez CIA. Organizacja ta po upadku ZSRR zmieniła nazwę na Światową Ligę dla Demokracji. Być może fizyczne szukanie takiej grupy jest fałszywym śladem. Ludzie ci po prostu wniknęli do struktury władzy. Modelem dla takiego rozumowania jest organizacja mafijna, gdzie dochodzi od czasu do czasu do walk wewnętrznych kiedy czyjś interes ulega zachwianiu. Kiedy jednak coraz bliższe staje sie przejęcie w posiadanie całego świata, walki wewnętrzne przybierają na sile. dziś w różnych częściach świata toczą się krwawe walki, mimo, że z TV sączy się zapewnienie, że żyjemy w pokoju. Bardzo często są to wojny zwane proxy, gdzie w jakimś strategicznym miejscu ścierają się wpływy wielkich mocarstw kosztem całej populacji.

Nauka i technologieUFO i ETZaginione cywilizacje

Można wyróżnić dwa podejścia do zrozumienia fenomenu UFO. Pierwsze to zrozumienie UFO poprzez zaawansowaną technologię jaką posiadają ET. Dzięki temu ET odwiedzają nas na Ziemi a my próbujemy ich zrozumieć. Druga grupa pojmuje UFO jako ludzką cywilizację, która używa zaawansowanej technologii o której nie mamy pojęcia dlatego sądzimy że mamy do czynienia z ET. Mamy wiele wskazówek, na długo przed wojnami światowymi – jeszcze w XIXw wraz z pojawieniem się statków powietrznych – że ktoś na tej naszej planecie tworzy bardziej zaawansowaną technologię niż ta, która w danym momencie jest dostępna dla ludzkości. Jest to oczywiste nie tylko w przypadku statków powietrznych, ale także prac Nikoli Tesli i odkryć nazistów podczas II WŚ. Były to technologie uznawane wówczas za niemożliwe do stworzenia a mimo wszystko obserwowano efekty ich działania. W przypadku nazistów dostęp do takich technologii pomógł im stworzyć zręby powojennego extraterytorialnego państwa nazistowskiego, które nadal prowadziło badania nad tymi technologiami. Czasami działało ono we współpracy z jakimś innym państwem a czasem badania prowadzono kompletnie niezależnie. Miało to wpływ na stworzenie amerykańskiej odrywającej się cywilizacji. Nie da się jednak na tej podstawie wyjaśnić wszystkich przypadków UFO.

Takim trudnym i kontrowersyjnym do wyjaśnienia przypadkiem jest katastrofa w Roswell, w 1947 r. Ufolodzy chcą widzieć w Roswell przypadek związany z ET ignorując jasne wskazówki, które sugerują powojennych nazistów W oryginalnej wersji memorandów gen Schulgena nie ma żadnej wzmianki na temat pozaplanetarnej hipotezy dotyczącej pochodzenia rozbitego pojazdu, co może oznaczać, że dokumenty te wskazują kogoś innego – być może nazistowskie Niemcy. USA miało wiele powodów aby ukryć prawdziwe znaczenia katastrofy w Roswell. Ufologia jednak nie zgadza się z tym punktem widzenia. Człowiekiem, który miał niewątpliwie wpływ na gen Schulgena, był gen. Nathan Twining. Prowadził on korespondencję na temat Roswell z gen. Schulgenem. Był on człowiekiem należący do służb wywiadowczych i miał regularny kontakt z nazistami w bazie Wright Paterson. W całą tą historię wmieszany był jeszcze jeden człowiek: Alfred Loedding, który był amerykańskim inżynierem niemieckiego pochodzenia specjalizującym się w konstrukcjach lotniczych typu latające skrzydło a później latający dysk. On z kolei uznał, że przypadki UFO nie mogą być związane z Niemcami. Jeśli założyć istnienie państwa extraterytorlialnego, to nie ma mowy o mocy produkcyjnej umożliwiającej budowę takiej ilości pojazdów – argumentował. Uznał więc, że musi być jakieś inne wyjaśnienie pojawiania się UFO w takiej ilości. Doszedł do wniosku że, za całym fenomenem stoi ET. Dla odrywającej się cywilizacji oznacza to, że musiała brać pod uwagę istnienie nie tylko ponadnarodowej organizacji nazistowskiej a także istnienie ET. Nie należy tu zapominać o spostrzeżeniu Dolana, że ta grupa powstawała w sieci uzależnień Zimnej Wojny co oznacza, że musiał być brany pod uwagę dodatkowy wrogi element: komunizm. W przypadku rozważania istnienia ponadnarodowego państwa nazistowskiego musieli oni brać także pod uwagę to, że zaimportowali do USA dziesiątki tysięcy niemieckich naukowców i nie było pewności czy pracują oni dla swoich nowych panów czy też nadal współpracują z systemem, który ich stworzył. Co ciekawe, po Roswell amerykańskie służby wewnętrzne ponownie otworzyły i analizowały dokumentację związaną z tymi ludźmi. Nie jest to przypadek. Dlatego musiała powstać technologia pozwalająca na lepszą kontrolę tego co dzieje się na świecie i w tym celu stworzono satelity szpiegowskie. Pozwalały one kontrolowac to co się dzieje w ZSRR i pozwalały wytropić skąd pojawiają się nazistowskie – być może – latające spodki. Kiedy przeczytać kolekcję notatek gen Schulgena bez dodatków w kwestii ET jasno widać ze miał on na myśli nazistów. Zwracał on np. nawet uwagę na elementy konstrukcji pojazdu, które przypominały mu to, co budowali wcześniej Niemcy. Nie szukano więc latającego spodka pilotowanego przez zielonego ludzka a latającego spodka kierowanego przez nazistowskiego pilota. Elementem wyższej fazy rozwoju takiej technologii była możliwość wysłania jej na inną planetę aby sprawdzić skąd przylatują pozaziemskie pojazdy. W latach 50-tych dr Hermann Oberth w wywiadzie mówił o tym, że UFO przylatuje z innych planet – być może z Marsa albo Saturna.

Można zapytać więc skąd pochodziły pomysły na stworzenie takiej technologii. Na myśl przychodzi wykorzystanie technologii znalezionej w rozbitych pojazdach jakiejś pozaziemskiej cywilizacji. Taką postawę reprezentuje cały odłam ufologów. Jeśli jednak ET rozbijałoby swoje pojazdy z taką częstotliwością, która pozwalała na wykorzystywanie i recyklarz ich technologii, to wkrótce musielibyśmy zacząć rozbijać nasze ziemskie pojazdy na planetach zamieszkałych przez ET po to, aby oni sami mogli nadgonić własne tempo rozwoju. Takie rozumowanie nie prowadzi jednak do niczego. Przykład Kecksburga świadczy o tym, że technologia która rozbiła się w pensylwańskich lasach musiała mieć raczej ziemskie źródła. Jeśli w istocie taka technologia została stworzona przez człowieka, to ci co ją posiadają z pewnością nie zechcą wyjawić jej szczegółów. Jeśli naziści rzeczywiści znaleźli rozbite UFO w lesie Schwartzwaldu, to po co interesowali się pismami Khrona czy zrobili Waltera Gerlacha szefem projektu Die Glocke?

Jeśli przyjrzeć się tajemnicy statków powietrznych i uznać, że przypadki ich obserwacji były prawdziwe, to mamy do czynienia z technologią, która była bardziej zaawansowana niż późniejsze zeppeliny. Tuz przed wojną mamy do czynienia z wieloma przypadkami pojawienia się takich pojazdów nad Szwecją i Norwegią. Naoczni świadkowie opowiadali, że pojazdy miały 8-10 śmigieł. Oczywiście śmigła nie są najlepszą metodą na loty międzyplanetarne a więc mamy tu raczej do czynienia z technologią stworzoną przez człowieka. Śledztwo w tej sprawie przeprowadził brytyjski RAF i Anglicy we wnioskach uznali, że te pojazdy pochodzą z jakichś tajnych baz. Tak więc mamy do czynienia z tajnym rozwojem technologii, które powstają niezależnie i nie są związane ani z globalną ekonomią ani z ET. Istnieje także niemiecki wątek w historii latających pojazdów. Charles Dellschau był amerykańskim malarzem pruskiego pochodzenia, który malował niecodzienne obrazy przedstawiające dziwaczne pojazdy powietrzne. Wielokrotnie powtarzał, że są one prawdziwe i są efektem współpracy amerykańsko niemieckiej, finansowane przez bogatych kapitalistów. Miały one latać z pustyni Sonora w Kalifornii. Podobno projekt sponsorowało tajne niemiecki stowarzyszenie NYMZA. Walter Bosley napisał książkę pt “Empire on The Wheel” w której opisuje tajemnice statków powietrznych. Nie ulega wątpliwości, że tajne stowarzyszenia tak w Europie jak i Ameryce pracowały nad tajnymi technologiami. Tworzy to konsekwentny wzorzec powstawania w obu tych miejscach zaawansowanych technologii. Takie założenie uprawdopodabnia stworzenie fenomenu odrywającej się cywilizacji zwłaszcza wraz utworzeniem w USA systemu bezpieczeństwa narodowego i eksplozję pojawiania się UFO. Rok 1947 jest bardzo znaczący. Kenneth Arnold zobaczył eskadrę latających spodków, admirał Byrd wrócił ze swojej antarktycznej eskapady, latający talerz spadł w Roswell i dlatego rząd USA musiał zauważyć ten problem, który być może stał się ważniejszy niż rozprawa z komunizmem.

Pojawienie się UFO jest nierozerwalnie związane z próbami nuklearnymi. UFO wykazuje niezwykle zainteresowanie takimi doświadczeniami. Ufolodzy uważają, że latające spodki pojawiły się nad amerykańskimi instalacjami nuklearnymi dwa lata po wybuchu bomby atomowej w Hiroshimie i Nagasaki. Jednak Frank Edward, ufolog z lat 60-tych zauważył, że UFO jako pierwsze pojawiło się nad Skandynawią w postaci rakiet widm. Uznał więc, że UFO pojawiło się we właściwym czasie, ale w niewłaściwym miejscu. Istnieje jednak mocno uzasadniona teoria, że Niemcy zbudowały swoją bombę atomową przed końcem wojny i prowadziły próby na Morzu Bałtyckim. Czyli UFO pojawiło się jednak nad właściwym miejscem! Jeśli ktoś ma co do tego wątpliwości – niech odpowie sobie na pytanie jak kraj, w którym wymyślono fizykę kwantową i fizykę nuklearną nie był w stanie zbudować bomby atomowej? Jak to się stało, że naukowcy tacy jak Heisenberg czy Harteck nie byli w stanie zbudować bomby atomowej podczas wojny, ale po wzięciu ich do niewoli przez Anglię i obejrzeniu filmu ze zrzucenia atomówki na Hiroszimę byli w stanie zbudować ją dla Anglików? Niemcy wzbogacali uran na ogromną skalę. Pod koniec wojny wysyłali ten uran do Japonii. Jeśli ktoś posiada możliwości stworzenia wzbogaconego uranu na wielką skalę to potrzebuje już tylko włożyć to wszystko w opakowanie na bombę. Wiele wskazuje na to, że Niemcy posiadały taką bombę i użyły ją podczas II WŚ. Być może nie mogły albo raczej nie chciały jej użyć na zachodnim froncie przeciwko braciom aryjczykom, za to front wschodni dawał wiele możliwości. Rosjanie byli nie tylko wrogami ideologicznymi, ale także rasą podludzi. Przeciwko Rosjanom Niemcy wykorzystali rozmaite rodzaje bardzo nowatorskiej broni. Już w 1941 r. użyli pierwszych typów bomby paliwowej. To tłumaczy olbrzymie straty ludzkie jakie ponieśli Rosjanie w tej wojnie. Czy Werhmacht był naprawdę tak doskonały taktycznie, że zabijał Rosjan w skali 10:1? Czy może jednak zaszło tam coś zupełnie innego?

Nauka i technologie

Dziś głównym wrogiem Ziemi nie jest wcale ISIS czy nawet lecąca w naszym kierunku asteroida a niewidzialny gołym okiem dwutlenek węgla. Od lat trwa nad naszymi głowami ożywiona dyskusja nad globalnym ociepleniem, które podobno jest w stanie zniszczyć życie jakie znamy na naszej planecie. Głównym wrogiem są gazy cieplarniane właśnie z dwutlenkiem węgla na czele. Radykalna opcja zakłada powstrzymanie jego emisji co w obecnych warunkach oznacza śmierć energetyczną Ziemi. Tymczasem naukowcy z Teksasu dokonali niezwykłego odkrycia, które daje nadzieję na przyszłość. Udało im się przerobić niechciany przez nikogo dwutlenek węgla na paliwo. Całą sytuację opisuje artykuł w phys.org pt: “Proven one-step process to convert CO2 and water directly into liquid hydrocarbon fuel” (“Udowodniony jednostopniowy proces zamienia CO2 i wodę prosto w płynne paliwo węglowodorowe”)

“Grupa chemików i inżynierów z University of Texas w Arlington udowodniła, że skupione światło, temperatura i wysokie ciśnienie jest w stanie spowodować jednostopniową konwersję dwutlenku węgla i wody wprost w nadające się do użytku płynne paliwo węglowodorowe.

Nowa technologia paliwowa jest nie tylko prosta i tania ale ma także potencjał pomóc w zmniejszeniu globalnego ocieplenia poprzez usunięcie z atmosfery dwutlenku węgla aby stworzyć paliwo. Produktem ubocznym procesu jest tlen, który byłby zwracany do atmosfery co będzie miało wpływ na środowisko naturalne, powiedzieli badacze.

“Nasz proces ma poważna przewagę nad bateriami i wodorem używanym do napędu samochodów bo wiele produktów węglowodorowych jakie powstają w wyniku naszej reakcji, jest dokładnie tym samym co stosujemy w naszych samochodach, ciężarówkach i samolotach, dlatego nie ma potrzeby zmiany obecnego systemu dystrybucji paliw.”, powiedział Frederick MacDonnell, jeden z współprowadzących ten projekt.

W artykule opublikowanym w Proceedeings of the National Academy of Sciences i zatytułowanym: “Solar photothermochemical alkane reverse combustion”, wykazali, że jednostopniowa konwersja dwutlenku węgla i wody w płynne węglowodory i tlen może być uzyskana w reaktorze fototermochemicznym w temperaturze 180-200C po ciśnieniem 6 atmosfer.

“Jesteśmy pierwszymi, którzy użyli światła i temperatury aby stworzyć płyn węglowodorowy z CO2 i wody w jednostopniowym reaktorze.” powiedział Brian Dennis, profesor mechaniki i inżynierii kosmicznej, również współprowadzący ten projekt.

Skupione światło wywołuje reakcję fotochemiczną, która tworzy wysokoenergetyczne półprodukty i temperaturę potrzebną do wywołania termochemicznej reakcji, produkującej węglowodory w jednostopniowym procesie.

Naszym następnym krokiem jest stworzenie fotokatalizatora lepiej odpowiadającego na światło słoneczne. – powiedział MacDonnell. Wówczas o wiele bardzie efektywnie możemy cale spektrum światła aby stworzyć solarne, płynne paliwo.

Autorzy projektu widzą to jako zespół parabolicznych luster, koncentrujących światło słoneczne na katalizatorze, dostarczając ciepło i foto-wzbudzenie potrzebne do zajścia reakcji. Nadwyżka ciepła oddawana byłaby na inne działania przy produkcji paliwa solarnego, włączając w to separacje i filtrowanie wody.

Oczywiście jest to dopiero pierwszy i niewielki sukces w dziedzinie stworzenia nowego paliwa i zanim pierwszy samochód je zatankuje minie z pewnością wiele, wiele lat.
Na dodatek produkcja takiego paliwa jest tania, co w obecnym świecie jest problemem i można być zupełnie pewnym, że kiedy projekt ruszy na skalę przemysłową koszt produkcji w magiczny sposób wzrośnie…

Wykorzystanie niepotrzebnego dwutlenku węgla jako paliwa jest jednak kuszące. Zmieni to cały obecny przemysł energetyczny. Będzie można na dobre zakorkować złoża ropy ale i pozamykać niebezpieczne elektrownie atomowe. W każdym miejscu mną świecie będzie można zbudować niewielkich rozmiarów elektrownię napędzaną węglowodorem uzyskanym z dwutlenku węgla. Wystarczy jeszcze do tego dorzucić drukarkę 3D i krajobraz gospodarczy świata zmieni się gwałtownie.

Węglowodory to paliwa kopalne, ale to co można – na razie w warunkach eksperymentalnych – wytworzyć z CO2 również nim jest – tyle że jest to “paliwo kopalne” w pełni odnawialne! I dlatego ma szanse kompletnie zmienić świat.